Fred Thomas, Lambchop, London O’Connor
Fred Thomas - "Changer"
Wybaczcie skrajny brak obiektywizmu, ale najchętniej przytuliłbym Freda Thomasa.
Ten skromny od-niedawna-Kanadyjczyk piszę tak znakomite teksty, że być może nie potrzebuje w ogóle muzyki. Z drugiej strony, posiada równie niezwykłą zdolność wciskania nieograniczonej ilości słów we frazę – by mógł się tym wykazać muzyka wydaje się niezbędna. „Changer” w porównaniu z „All Are Saved” brzmi bardziej jak dzieło pełnoprawnego zespołu, ale nawet jeśli równolegle gra tu przynajmniej kilku utalentowanych muzyków to songwriter na pokładzie jest jeden, do tego bacznie kontroluje wszystkie etapy procesu twórczego. Z pewnością jest głośniej, więcej tu przesterów i regularnych partii perkusji – te najbardziej „zespołowe” fragmenty mogą przywodzić na myśl Sonic Youth czy Pixies, a brudna, chropowata produkcja i pewna niedbałość nawiązują do lo-fi. Nic w tym zaskakującego, od samego początku w twórczości Thomasa jest coś chaotycznego, celowo niedorobionego i mamroczącego. Wystarczałoby przesunąć ze trzy nutki w prawo, zadbać o czytelność, uprościć strukturę i w mig mielibyśmy absolutnie indie-przeboje. Znakomicie, że Fred Thomas kompletnie o to nie dba, dlatego „Changer” wymaga odrobiny czasu i atencji nim przedostanie się do krwioobiegu. Czy wspomniałem już o tekstach? Tak, są znakomite.
Lambchop - FLOTUS
Dwadzieścia lat to prawdziwy szmat czasu, który siłą rzeczy, dość poważnie zmieniał muzyczne oblicze Lambchop, grupy, której dowódcą od zarania dziejów jest Kurt Wagner (znaki szczególne: na stałe zamontowana czapka z daszkiem + okulary w grubych oprawkach). Punkt wyjścia pozostaje niezmienny – panowie zaczynali od country, a lider grupy do dzisiaj postrzega siebie samego jako twórcę związanego przede wszystkim z tym gatunkiem. Oddajmy im jednak sprawiedliwość, członkowie grupy nigdy nie pluli przeżutym tytoniem – za to należy im się chwalebny przedrostek alt. W rzeczywistości Lambchop z równą gracją ocierali się o soul, indie rock, loudge i muzykę do windy (albo tonącego okrętu), a tembr głosu Wagnera może budzić pewne skojarzenia z wokalistą The National (chociaż następstwo czasowe domaga się by odwrócić kolejność).
FLOTUS to kompletne przeciwieństwo „Mr. M”, poprzedniego, poświęconego pamięci Vica Chesnutta albumu Lambchop. Dużą dawkę emocjonalności, patosu i oleistego smutku. zastąpiło wycofanie, mantryczność, rytmiczna monotonia i względnie skromne, choć nietypowe instrumentarium. „FLOTUS” ukazał się niedługo po premierze „22, A Million” Bon Ivera, dlatego sugestia, że Wagner pożyczył pomysł od młodszego kolegi byłaby wysoce nieuczciwa, niemniej koncept jest podobny – obaj songwriterzy przesiadają się na elektronikę i eksperymentują z intensywną obróbką partii wokalnych. Lambchop nie jest może tak hipsterski i efekciarski, a upierdliwa repetytywność warstwy instrumentalnej bardziej kojarzy się „Perils From The Sea” LaValle’a i Kozeleka , coś tu jednak jest na rzeczy.
Album wart jest uwagi przede wszystkim ze względu na jego początek i koniec – trwające w sumie prawie dwadzieścia minut „In Care of 8675309” oraz „The Hussle” to idealna synteza „starodawnych” melodii, lirycznej atmosfery z ascetyczną pracą maszyn i sekwenserów, w pozostałych utworach panowie odrobinę przesadzili z chłodnym dystansem…
London O’Connor – "O∆"
Debiutancki album Londona O’Connora ma w sobie coś uroczo bezstylowego. Być może młody Kalifornijczyk rzeczywiście nagrał te wszystkie piosenki bez specjalnej premedytacji i tak mu to po prostu wyszło. W efekcie „O∆” (czytamy: Circle Triangle) trudno osadzić w konkretnym gatunku i wygląda na to, że sam twórca nieszczególnie by sobie tego życzył. W ramach mylenia tropów O’Connor potrafi śpiewać wysoko i przasadnie słodko, bywa niedbały i poważnie zaspany, lubi również mamrotać pod nosem i rymować w zwolnionym tempie. Nawet jeśli ostatniego jest na Circle Triangle najwięcej to powinniście wiedzieć, że London nosi babcine sukienki nie tylko na potrzeby sesji zdjęciowych, dlatego na featuring w Gangu Albanii raczej nie ma co liczyć. Same podkłady udają prostsze niż faktycznie są – w spartańskich bitach i tandetnie cukierkowych brzmieniach stylizowanych na lata 80., jest więcej sensu i ogłady niż można by przypuszczać.
Biografia Londona może przywodzić na myśl, Connera Youngblooda, który od nieprzyzwoicie dawna nagrywa dla Warp swój debiutancki album. O’Connor to też pan student, outsider, trochę dziwak i deskorolkowiec, niestety jest niższy i znacznie mniej przystojny, a „O∆” to przyjemny album, nie ma jednak najmniejszych szans, by został na dłużej – to ciemna strona bezstylowości.
Co państwo na to?