Forest Swords, Enchanted Hunters, When Saints Go Machine
Forest Swords – The Machine Air
Płyta, której estetyka rozpięta jest pomiędzy czterema biegunami – po pierwsze, totalnie odczłowieczonym brzmieniem przywodzącym na myśl zsamplowane, pourywane fragmenty odgłosów generowanych przez autentyczne maszyny latające, po drugie, kameralnym i medytacyjnym nieraz brzmieniem żywych instrumentów, po trzecie, charakterystycznym brzmieniem muzyki Forest Swords – kaskadowym, pełnym narastań i echa, lekko niepokojącym, złożonym z ostro pociętych sampli, które przywodzą miejscami na myśl muzykę Dalekiego Wschodu, a po czwarte – nowym, bardziej industrialno-elektronicznym brzmieniem, które ma w sobie coś z kompozycji wczesnego IDM. Ta płyta to eksperyment narracyjny – próba zobrazowania „życia” dronów: strażników magazynów Amazona, komunijnych prezentów, niosących pomoc w górach lub śmierć na wojnie naszych elektronicznych zabawek. Niesamowitość jaka bije z tak pojętego życia każe nam myśleć o nich raczej jako o złowieszczej przyszłości, w której zarówno one, jak i internetowe algorytmy zabiorą nam całą prywatność, niż technologii służącej człowiekowi. (Bartłomiej Błesznowski)
Enchanted Hunters – Dwunasty dom
Wszyscy już o tej płycie napisali. My oczywiście na końcu i niezbyt oryginalnie – to naprawdę świetny album. Zwyciężyłby z pewnością w konkursie na najdziwniejszą płytę pop. Album mieści w sobie wszystkie konwencje drogie uchu Polaka – rozwlekłe bossa novy Ewy Bem, podrasowane syntezatorem brzmienie piosenek Andrzeja Zauchy, sountracki do pierwszych seriali polskiej transformacji, kosmiczne odloty w stylu Papa Dance, a potem rozśpiewanie w stylu Anity Lipnickiej, melancholie w stylu sióstr Wrońskich, a nawet space techno z rodzaju tego, uprawianego przez We Draw A (nie wierzysz – posłuchaj kawałka „Przyjaciel”)… Wymieniać można by jeszcze bardzo długo. Co to wszystko ma jednak ze sobą wspólnego? Jak pomieścić tak różne stylistyki na jednym albumie, a czasem nawet w jednej piosence? To, co je łączy mieści się gdzieś w tęczowym świetle zachodzącego słońca, o którym pisała choćby Olga Drenda w swojej „Duchologii polskiej”, pokazując bezustannie niezakończony proces przemiany jaką przechodziła polska kultura adaptująca zachodnie kapitalistyczne sensy. Enchanted Hunters nagrali płytę o emocjach i wrażeniach, ale przepuszczonych przez to odrealnione sito, która połączyło pochodzącą z czasów PRL wrażliwość z nowymi kolorowymi stylami z Zachodu – soul, R&B, elektronika, artystyczny pop i kto wie co jeszcze. To napisałem ja – gość od technorąbanki. (Bartłomiej Błesznowski)
When Saints Go Machine - So Deep
When Saints Go Machine to zespół osobny. Trochę za sprawą warunków naturalnych (wysoki, niekiedy nieznośnie rozedrgany głos wokalisty), ale chyba również z potrzeby ciągłej zmiany, która, prawdę mówiąc, nie zawsze wychodzi im na dobre. Duńczycy rozpychają konwencje elektronicznego popu we wszystkich możliwych kierunkach. Debiut to przede wszystkim taneczny i superprzebojowy singiel “Fail Forever” (do dziś to chyba największy przebój grupy). Dla mojej ulubionej pozycji w dyskografii grupy (“Konkylie”) dominującym punktem odniesienia był synthpop, a na „Inifinity Pool” panowie próbowali wypożyczyć na własne potrzeby hiphopową rytmikę, by ostatecznie zniknąć ze sceny na długie sześć lat. „So Deep” to album jasny, krystalicznie czysty, bardzo jaskrawy i ze wszech miar współczesny. Hiphopowe bujanie ustąpiło pod naporem poszatkowanych i bardzo nieregularnych bitów. Wierzchnia warstwa pęka w szwach od multiplikowanych i silnie procesowanych wokaliz. Nikolaj Vonslid wije się pomiędzy kaskadowo eksplodującymi bitami lub długimi syntezatorowymi smugami. Bywa nieznośny, ale ma również momenty piękne i porywające. Głos frontmana When Saints Go Machine bez dwóch zdań należy do kategorii trudnych – nadużywanie łamiącego się falsetu, dziwne, wspomagane studyjną obróbką harmonie oraz naturalna umiejętność tworzenia trudno zapamiętywalnych linii melodycznych. Nie mam jednak wątpliwości – to on sprawia, że When Saints Go Machine brzmią jak When Saints Go Machine (a jeśli chcecie sprawdzić jak radzi sobie w piosenkach opartych o bardziej tradycyjne instrumentarium polecam projekt Cancer). Duńczycy nie mają najmniejszego kłopotu z pisaniem rzeczy przystępnych i przebojowych (czujnie wybrane na single „Bloodshot” czy „MSV”), widocznie nie zawsze chcą – należy to zaakceptować i podstemplować grupie bardzo udany powrót. (Marcin Gręda)
Co państwo na to?