BROODS, RY X, Beirut
BROODS - Don't Feed the Pop Monster
Zespół Broods to rodzeństwo pochodzące z Nowej Zelandii. Caleb Allan Joseph Nott i jego młodsza siostra Georgia Josiena Nott z sukcesami szturmują scenę muzyczną od 2014 roku. Ich nowy album „Don’t Feed the Pop Monster” znacznie różni się jednak od poprzednio przez nich wydanych, stanowczo bardziej mainstreamowych płyt. Na tym krążku zespół zaskakuje ciekawymi wyborami estetycznymi.
Silną stroną płyty na pewno jest wokal, na który tym razem nałożono zestaw sztucznych harmonii. W rezultacie mamy wrażenie, jakby śpiewała do nas młodsza siostra Imogen Heap, która naśladuje nieco Lanę Del Rey. Podkłady są zazwyczaj oszczędne i niesamowicie rytmiczne, choć kilka razy mamy do czynienia po prostu z disco! Nie przesłyszał się także ten, kto w piosence „Old Dog” dosłyszał fragmenty „Love Shack” The B-52’s. Ten miszmasz sprawia, że nowy album Broods jest płytą idealną do nastrajania się przed weekendową imprezą, szczególnie jeśli jesteśmy introwertykami i właśnie odwołaliśmy swoją obecność.
Ry-X - Unfurl
Nowa płyta RY X plasuje się gdzieś pomiędzy twórczością Bona Ivera, Son Luxa i Bena Howarda (szczególnie tego z „I Forget Where We Were”), jest gęsta, wielowarstwowa, być może także nieco mroczna (na przykład w piosence „The Water”, w której dosłyszeć można linie wokalne kojarzące się z twórczością Davida Bowiego).
Australijski muzyk, na swoim nowym krążku, konsekwentnie prezentuje swoje największe atuty – miękki, matowy głos i ogromną wrażliwość. Płyta jest bardzo spójna i właściwie nie ma na niej złych momentów (no może poza piosenką „Foreign Tides”, w której RY X zmienia się w Stinga). Jest też więcej nerwu i bitu niż na poprzedniej płycie artysty. Rzecz jasna ci, którzy oczekują pianina i gitary nie zostaną zawiedzeni, jednak tym razem RY X proponuje znacznie bardziej złożoną kompozycyjnie produkcję i mam wrażenie, że ta nowa forma wspiera lepiej i efektywnej emocjonalny przekaz, który artysta misternie zaszywa (niczym uplecioną ze smutku chirurgiczną chustę we własnym brzuchu) w swoich kompozycjach.
Beirut - Gallipoli
Beirut od lat jest jednym z moich ukochanych zespołów. Sama nie wiem czy jest tak dlatego, że owa formacja konsekwentnie używa w swoich podkładach dęciaków (które uwielbiam), czy raczej dlatego, że Zach Condon ma dykcję usiłującej mówić po angielsku kobieciny o wypchanych makaronem ustach z filmów Barei. Dość na tym, że Beirut jest po prostu uroczy i jestem wobec niego bezkrytyczna.
Nowe wydawnictwo zespołu jest takie samo jak wszystkie poprzednie. Mam jednak wrażenie, że płyta ta ma pewną świeżość, której dawno już na krążkach Beirutu nie słyszałam. Ta konstatacja jest dla mnie samej zadziwiająca, ponieważ nie ma absolutnie żadnego usprawiedliwienia, aby mówić, że na owej płycie usłyszymy cokolwiek innego niż na pozostałych. Jakimś jednak, niezrozumiałym dla mnie sposobem, dokładnie to samo, grane ponownie, brzmi jakoś inaczej. Śmielej, promienniej, lepiej. Piosenka „We Never Lived Here” kojarzy mi się nawet z „Keep Yourself Warm” Frightened Rabbit, co prawdopodobnie jest totalnym nadużyciem wywołanym hajem cukrowym po skonsumowaniu całego tego, przesłodkiego krążka. Ta płyta idealnie nadaje się na pierwsze dni wiosny. Proszę jej słuchać, to może zima pójdzie precz!
Co państwo na to?