Bon Iver, Thom Yorke, Siskiyou
Bon Iver - i,i
Można odnieść wrażenie, że Bon Iver zrobił jeden bezpieczny krok w tył, a przy tym zdecydował się skomplikować wszystkie ze swoich dotychczasowych muzycznych wcieleń. Szkoda, że nie jest już tak radykalny w dekonstrukcji brzdąkanej folkowo-soulowej melodyki, jak na “22 A milion”, na domiar złego słychać również, że przypomniał sobie o czasach gdy marzył by być jak Phil Collins (album “Bon Iver, Bon Iver”). Jaki jest efekt tego przetasowania proporcji? Znacznie lepszy niż można by się spodziewać. Płyta “i,i” nie zapisze się złotymi zgłoskami w historii muzyki popularnej, adepci muzykologii nie będą mieli tu czego analizować, nie wystrzelimy jej również na spotkanie obcych cywilizacji. Szczerze mówiąc ten krążek miejscami mocno nudzi (“Holyfields,”), ale jedno trzeba mu oddać – urzeka nienachalnym wczesno-jesiennym ciepełkiem. Pewnie byłbym odrobinę szczęśliwszy gdyby Vernon – skoro już raz udowodnił, że potrafi – z większą odwagą szatkował ścieżki. Ten album mógłby również spokojnie zaczynać się kilka indeksów później, ale wystarczy mi dosłownie jedna porcja melasy ciurkającej z singlowego “Hey, Ma” by z miejsca wszystko wszystkim wybaczyć. A takich kojących momentów jest tu więcej. Dobre emocje, zrozumienie, otucha – oto aura tej płyty. Być może czasem zamiast wyważać kolejne zamknięte drzwi lepiej jest położyć się w przejściu.
Thom Yorke - Anima
Podobnie jak “i,i” Bon Ivera nowy album Thoma Yorke’a pojawił się w serwisach streamingowych dobry miesiąc przed oficjalnie ogłoszoną premierą. Ciekawie jest obserwować nowe strategie podboju cyfrowych przestrzeni z muzyką. Taki atak z zaskoczenia z pewnością generuje dodatkową porcję fejsbukowo-niusowego szumu, a w świecie nadmiaru uwaga to najcenniejsza waluta. W przypadku Thoma Yorka plan marketingowy był nieco bardziej złożony – w bardziej cywilizowanych niż Polska krajach pojawiły się enigmatyczne plakaty reklamujące fikcyjną, zajmującą się snami korporację “Anima Technologies” – Ci bardziej czujni mogli odnaleźć na nich numer infolinii, która umożliwiała odsłuch fragmentu utworu “Not the News” nim informacja o nowym albumie artysty w ogóle została upubliczniona. O krótkim metrażu na Netflixie nawet nie wspominam.
Yorkowi najbliżej ze wszystkich członków Radiohead do klasycznie pojmowanego celebryty, pewnie po części z tego powodu w jego solowych dokonaniach widoczna jest silna potrzeba udowodnienia swej ściśle artystycznej wartości. Ta cecha dotąd przeszkadzała mi w odbiorze jego solowych poczynań. “Anima” wydaje się jednak albumem nieco swobodniejszym, pozbawionym nadbagażu zbędnej kombinatoryki i ambicji, a przez to znacznie przyjemniejszym w odbiorze. Thom dalej na przemian unosi się na chmurce lub zapada w odmęty wątpliwości i smutku, a transowa, niemal w całości elektroniczna warstwa instrumentalna absorbuje wszystkie wstrząsy i nagłe zmiany wysokości. Największą siłą tego albumu jest jego oszczędność. Być może powolna ekspozycja i mała ilość zwrotów akcji zmęczy część słuchaczy, proszę mi jednak wierzyć, Yorke już dawno nie pisał tak zapamiętywalnych melodii. Po bardzo dobrym soundtracku do “Suspirii” dobra passa tego Pana trwa.
Siskiyou - Not Somewhere
Oto bagienny i zbutwiały rewers boniverowej miękkości i ciepełka. Siskiyou to absolutnie unikatowy projekt wyrosły na mocno podmokłym gruncie lo-fi-folkowego brzdąkania, którego najbardziej charakterystyczną cechą jest kontrast pomiędzy niewinną cymbałkowo-akustyczną oprawą i poważną, brutalistyczną zawartością liryczną. Zmęczenie, niemożność sprostania dążeniom, którymi bez umiaru faszeruje nas rynek, pułapki dorosłości i późniejszej dorosłości, widmo bliżej niesprecyzowanej, ale nieuniknionej katastrofy – ten album oddycha tymi tematami od pierwszej do ostatniej minuty – i nie jest to przeponowy oddech jogina, a raczej zadyszka na granicy paniki.
W porównaniu z nieco mniej udanym w moim odbiorze, bardziej hałaśliwym i zespołowym, wydanym w 2015 albumem “Deserter”, na “Not Somwhere” Siskiyou wraca na właściwe, chociaż być może dość odtwórcze, przetrenowane na dwóch pierwszych płytach akustyczne tory. Obsługiwane przez tę samą osobę ledwo strojące gitary, zakurzone klawisze i z trudem trzymające puls bębny tworzą wspaniale krzywe, kieszonkowe symfonie na część naszego nieuniknionego upadku.
Co państwo na to?