
Blake Mills, Handle, Scott Matthew

Blake Mills - Mutable Sets
Świeży, sentymentalno-zadziorny album od Blake’a Millsa to mój pierwszy nasłuch, moja pierwsza propozycja do słuchania, która prawdopodobnie najlepiej sprawdzi się w podróży.
Wybitny gitarzysta i producent może być Wam już znany. „Mutable Set” to jego czwarty album, ale ten Pan nie tylko z solowych kreacją słynie. Wyprodukował albumy Alabama Shakes, czy Perfume Genius, nadając tym zespołom nowego brzmienia i charakteru. Współpracował z Fioną Apple, Jessicą „Jescą” Hoop, Jamesem Lewisem, Norah Jones i innymi klasykami światowej melancholii. Tych istotnych artystów, którym Blake Mills uścisnął dłoń jest znaczenie więcej, ale szkoda tracić czasu na opowiadanie o kimś innym, zwłaszcza, że główny bohater przygotował dla nas absolutnie nieskazitelny i niepowtarzalny kawał muzyki.
Album rozpoczyna niepewny strumień ambientowego brzmienia, przez który ostatecznie przebija, dość minimalistyczna, choć nadająca charakteru całości, linia gitarowa. Po chwili słyszymy głos Blake’a i już wiemy, że nie ma powrotu – połkniemy album w całości. Jednak to nie tylko za sprawą gitary, lirycznego, ambientowego tła, czy śpiewu Mills’a. To nieoczywista i oniryczna narracja, budowana przez cały album sprawia, że jest się ciekawym dalszej części historii. Przynajmniej sprawdziło się w moim przypadku. Kolejny utwór z płyty „May Later” to rozleniwiająco-rozpływająca, pięciominutowa, dźwiękowa fantazja, brzmiąca dość głębinowo i oceanicznie. Blake prowadzi nas przez, raz elektryzujące, a raz marzycielskie dźwięki jak „Summer All Over”. Całość zespaja tajemnicza aura pełna niezwykle ciekawych muzycznych eksperymentów. No i ta gitara! To pierwszy i ostatni instrument na płycie. To główne napięcie i historia. Blake Mills ucieszy fanów kompozycji wyłamujących się ze schematu. (Estera Florek)

Handle - In Threes
Na Handle wpadłam dość przypadkowo, z resztą jak na większość słuchanych zespołów. Przypadek jest tym razem większy i mówię o tym nie bez powodu, bo zwykle uciekam od drapieżnych eksperymentów – eksperymenty tak, ale drapanie nie. Post-punkowy art-rock w wykonaniu trzech panów z Manchesteru jest wielkim zaskoczeniem i moją sporą fascynacją. Album „Threes” to chaotycznie wirujący labirynt, w którym każdy kolejny utwór to inna wciągająca, muzyczna scenografia. W towarzystwie zaledwie wokalu, syntezatora, basu i perkusji, Handle tworzą minimalistyczną, ale inwazyjną abstrakcję, do której się tańczy, a czasem i skacze. Człowiek buja się w wykrzywionym rytmie z wykrzywioną gębą.
Album rozpoczynają majaczące wokale, rytualne bębny i kosmiczne akordy. Utwór „Vocal Exercise” to nie tylko wokalne ćwiczenia, ale i rozgrzewka dla słuchaczy – wsiadamy do pociągu. Nie wiem dlaczego, ale kolejna pozycja z płyty przywodzi mi na myśl soundtrack ze starych radzieckich bajek. Wyobrażam sobie bohaterów przemierzających pociągiem góry i doliny. Dla mnie jako dziecka było to przerażające, psychodeliczne doznanie, ale teraz słucha mi się tego świetnie, a album „Threes” pochłaniam na raz. Nie jest to jednak muzyka podróżna! Jest to muzyka antypodróżna, proszaleńcza i rozpustna.
Muzyczna archeologia zawsze zaczyna się od jednego kawałka. „Step by step” był moim pierwszym znaleziskiem, który doprowadził mnie do skarbu. Nie uważam, że to najlepszy utwór na płycie – posiada ona równie ciekawe, lepsze i gorsze. Zwracam jednak na niego uwagę, bo jest ucho-wpadaczem i w Twoim uchu pewnie też postanowi zagościć. Selektywne, hasłowe wokale, dynamizująca perkusja i piszczałkowaty syntezator tworzy muzyczny absolut. Album wygania nas czymś w rodzaju trashowego słuchowiska, na które składają się: rytmicznie wymawiany tekst, powtarzalny rytm (grany najchętniej na garnkach) i tlący się syntezator. Handle wyciszają nas i odprowadzają do ziemskiej rzeczywistości. Machają na pożegnanie, a my rozdygotani odwracamy się i idziemy spokojnie, sami. Żyli długo i szczęśliwie. (Estera Florek)

Scott Matthew - Adorned
Po Scottcie Matthew nie spodziewam się salt do tyłu ani akrobacji na trapezie bez siatki bezpieczeństwa. Nie spodziewałam się także tego, że skoweruje sam siebie. Do tej pory grzebał w materii innych (ocenę, z jakim skutkiem, pozostawiam Wam), a tu postanowił ubrać swoje żale i tęsknoty w kolorowe szaty i – jak sam mówi – oddać je światu z odnalezioną na nowo pewnością.
Po co? Lepsze jest wrogiem dobrego, mówili. Nie maluje się trawy na zielono, mówili. Po rozpisaniu wszystkich „za” i „przeciw”, bilans wypada korzystnie na rzecz wokalisty. Uwypuklono melodie, które coraz ładniej kołyszą do tańca lub do snu. Jest głęboko uwodzące R&B („White Horse”), aranżacje są bardziej synth i bardziej pop niż poprzednio (jak w „Abandoned”). To jednak nie znaczy, że Matthew zgubił to, co najważniejsze – zawarte w uwodzącym głosie nienaruszalną intymność i nostalgię. Słuchać w nim echa najlepszych dokonań Davida Sylviana i Marka Hollisa.
W rubryce „przeciw” znalazł się jedynie utwór „For Dick”; w oryginale ubrany w smyki i patos. Tu tego zabrakło, została naga – i nudna – kompozycja.
Nie obraziłabym się, gdyby Matthew dalej szedł tą drogą, ale tym razem z zupełnie świeżym materiałem. (Ewa Bujak)
Co państwo na to?