Baasch, The Microphones, Pan Trup
Baasch - Noc
Na trzecim albumie Baasch wykonał odważny krok. Podobno odwaga popłaca, być może dlatego „Noc” okazuje się najbardziej charakterystyczną pozycją w dotychczasowej dyskografii Bartosza Schmidta. Na polskich tekstach łatwo się wyłożyć, rodzimy język nie sprzyja ukrywaniu waty słownej, bezwzględnie ujawnia nędzne próby upychania pozbawionych znaczenia świszczących sylab byleby mieściły się we frazie. Baasch wychodzi z tej próby obronną ręką, koncept jest spójny, a niesforna polszczyzna brzmi w jego ustach naturalnie i znacznie mocniej niż nabyty angielski. Już wiem czego brakowało mi na „Cast” Perfect Son.
„Noc” wydaje się rozpięta między melodyką charakterystyczną dla Depeche Mode, a klubową elektroniką (ze szczególnym naciskiem na warstwę rytmiczną), tematyka tekstów w całości krąży wokół nocnego życia stolicy. Nie wiem ile w Baaschu uważnego kronikarza, a ile konsumenta nocnych wrażeń „za Rondem De Gaulle’a”, ale przejście na polski ujawnia dodatkowy kontekst – linie wokalne nastrojem i sposobem budowania melodii przypominają poczynania UL/KR, projektu, który rzucił szersze światło na postać Błażeja Króla. To skojarzenie dotyczy także sporego nasycenia manieryzmami i pretensją. Najdotkliwiej słychać to w „Cieniach”, żonglerka brzmieniem i znaczeniem słów – w zamierzeniu elokwentna popisówa – brzmi ciężko i topornie. Prościej znaczy lepiej, biorąc poprawkę na konwencję, Baasch na ogół zdaje się stosować do tej zasady.
„Noc” należy docenić produkcje oraz same kompozycje. Płyta brzmi niezwykle szeroko, artysta umiejętnie buduje napięcie i rozwija każdy z utworów. Świdrujące arpeggia syntezatorów, minorowa atmosfera, mocny puls, dużo gęstego pogłosu i przykuwające uwagę sample wokalu – wszystko to składa się na atrakcyjną i soczystą całość. Bez szczególnych kompromisów w warstwie artystycznej „Noc” może spodobać się także niesprofilowanemu odbiorcy. (Marcin Gręda)
The Microphones - Microphones in 2020
Czterdziestoczterominutowa piosenka. Pierwszy kwadrans to monotonny, przyjemnie rozłożony w panoramie stereo, powtarzany mantrowo akustyczny riff. Nie jest skomplikowany a będzie nam towarzyszył przez niemal pół godziny, na moment rozpłynie się w dronowym ogonie, by po chwili znowu powrócić na pierwszy plan. Głos Phila pojawia się pod koniec siódmej minuty. Tym razem klasyczny strumień świadomości artysty osiągnął rekordową długość dystansując na kilometry niekończące się liryki Marka Kozeleka z Sun Kil Moon. W dalszej części scenariusza czeka Was jeszcze drobna porcja gitarowych dronów, symboliczna porcja perkusji (okolice 13 oraz 30 minuty) oraz dwie uncje krzywych i rozchwiany klawiszy.
Tyle statystyk, a teraz wskażcie innego artystę, który z wymienionych tu składowych przygotowałby angażujący utwór z kategorii singer/songwriter bijący na głowę swą długością niejeden pełnometrażowy album. To nie tylko kwestia tupetu. Wbrew tytułowi i wyznawanej filozofii Phil dalej wydaje się tkwić w bąbelku przeszłości. Już na „Now Only” próbował nas przekonać, że jest inaczej. Tym razem pod pretekstem przedstawienia szczegółowej historii projektu The Microphones, jego myśli ślizgają się po migawkach z młodości, ważnych koncertach, inspiracjach (pojawia się tu wspomniany Mark Kozelek, ale to koncert Stereolab jest wydarzeniem formującym wrażliwość Phila) i wszystkich pozornie nieistotnych drobnostkach, które trzymają nas w pionie lub wprost przeciwnie bezlitośnie przyginają do ziemi. Niewiele się tu dzieje, a mimo wszystko działa, jeśli nazywasz się Phil Elverum możesz pozwolić sobie na takie sztuczki. (Marcin Gręda)
Pan Trup - Wodogrzmoty
Pan Trup, jak sami twierdzą, są zespołem (wielce) rozrywkowym.. Rzut oka na tytuły i można w ciemno przyznać rację. „Strach pingwinów”, „Bezpaństwo”, „Bzdureń” czy „Męki panieńskie” zapowiadają zabawy słowem, flirt z neologizmami, może nawet związki frazeologiczne, którymi warto wzbogacić swój własny język.
Play. Pierwsze słowa pierwszej piosenki i już wiadomo, że mamy do czynienia z Wokalistą, który odrabiał lekcje zadane przez Krzysztofa Ostrowskiego z Cool Kids of Death. Skandowane słowa, arogancka maniera, beznamiętność, która mówi prawie wszystko – znamy to dobrze. Gdy Tomasz Samołyk postanawia trochę pośpiewać, jak w „Łabędziach i gołębiach” czy „Ciepłych krajach”, myśli uciekają w stronę skojarzeń z Kometami. W tym przypadku niekoniecznie jest to komplement. I Lesława, i Ostrowskiego cechowała spójność stylu, przekazu i wykonania. A tych tu brakuje. Z początku wydaje się, że taka maniera wokalna ma sens. Ale im dalej w głąb tych czternastu piosenek, tym bardziej drażni, a sens rozmywa się niczym ostry cień mgły. Najlepszym przykładem jest „Yoko Yo Ono” czy „Własny przebój”. Do tego niezrozumiałe dla mnie teksty gitarzysty Macieja Mazurkiewicza, które wydają się być zlepkami słów dostosowanymi do (względnych) melodii.
Warstwa dźwiękowa ma więcej do zaoferowania. Bogata jest w klawisz – taki trochę dancing, a trochę wczesny Kult. Gdzieś tam odbija się echo rockabilly, ale też The Cure i zimnej fali – zacne to wzory. Mimo wszystko zastanawiam się, po co nagrywa się taką płytę jak „Wodogrzmoty”?
Za dużo tu dobrego, by uznać tę płytę za żart. Za mało na inteligentny pastisz i strumień świadomości w stylu nieodżałowanego Kawałka Kulki. Być może Pan Trup nazywa siebie zespołem rozrywkowym, bo po prostu dobrze się bawi we własnym towarzystwie. Ja odpadam. (Ewa Bujak)
Co państwo na to?