Abul Mogard, Pye Corner Audio, Bicep
Abul Mogard – In Immobile Air
Ta płyta powstawała już w czasie pandemii. Da się to wyczuć nie tylko po tytule, ale i po specyficznym suspensie, który skrywają kolejne kompozycje. „Nieruchome powietrze” z jednej strony jest kontynuacją metafizyczno-monumentalnego stylu znanego z wcześniejszych krążków artysty, z drugiej jednak wprowadza nieoczekiwane rozwiązania instrumentalne, jak np. pojawiające się w „Sand” pianino, pełne dostojeństwa, jakby pochodzące z innego, dawno zapomnianego świata, a zarazem świeże, organiczne. Mroczny ambient Mogarda nie przytłacza już jak kiedyś. Być może artysta chce dać nam przestrzeń do zastanowienia czy nawet antycypacji nadchodzących nieubłaganie wydarzeń, otwarcie na nie, nie zaś przestrach i powstrzymujący lęk. Mniej tu industrialnej grozy, zaś więcej muzyki wiatru, którą słyszymy w skutych lodem przestrzeniach Arktyki, gdy zamkniemy oczy i wyciszymy umysł. Bez wątpienia Mogard przygotowuje nas na spotkanie z czymś, co i tak nadejdzie, a może już tu jest, ale my – zaślepieni potęgą cywilizacji – próbujemy pominąć, zakłamać. W tym sensie muzyk staje się prorokiem nowej religii bez boga, Absolutu, a nawet wszelkiej życiowej energii, mesjaszem bezdennej nicości, w której nawet powietrze zatrzymuje się na ułamek sekundy. Studnia melancholii, do której nas wpycha, nieoczekiwanie wypełniona jest cichą i skromną nadzieją na opamiętanie świata w obliczu zemsty żywiołów.
https://youtu.be/ZE6QFWCz2V8
Pye Corner Audio – Black Mill Tapes 1-5
Brytyjski producent kojarzący się z najważniejszymi dokonaniami wytwórni Ghost Box kontynuuje obraną lata temu ścieżkę. Po średnio udanej, pełnej nieco jaśniejszych brzmień, „Hollow Earth”, Martin Jenkins nie ustał w wysiłkach, by dopracować swój mroczny styl. Black Mill to właściwie nigdy nie napisany archiwalny soundtrack do filmu powstałego jedynie w wyobraźni. Film ten to dokument z wywichniętego czasu – zawieszonych na zawsze w próżni historii brytyjskich lat. 70., w których zimnowojenna narracja spotyka się ze zgrzebnym prosperity. Jak mawiał Michel Foucault: najważniejszą ideą liberalizmu jest wolność, jednak ta zapewniana jest przez rozmaite „urządzenia bezpieczeństwa”, wszechwładne oczy kamery, tabele statystyczne, laboratoria nauki w służbie władzy. Liberalizm powiada: wytworzę Cię wolnym, skrywa jednak sam proces produkcji racjonalnego wolnego podmiotu. Państwo zabezpiecza rynek, rynek karmi państwo – oto schemat brytyjskiego welfare state. Pye Corner Audio w swych niepokojących kompozycjach przenosi nas do świata, w którym te brednie podlane technokratyczną retoryką stają się rzeczywistością. Syntezatorowe podkłady przemieszane z industrialnymi pejzażami dźwiękowymi sąsiadują tu z głosami nie z tej planety, załamujące się analogowe ścieżki melodyczne, trzeszczące wibrafony, długie linie rozstrojonych fal generujących narastające poczucie mroku i zagrożenia. Obcujemy tu z duchologią drugiego stopnia – ta muzyka naprawdę mogłaby powstać w analogowym studiu BBC sprzed epoki Thatcher.
Bicep – Isles
Jedni nie będą chcieli rozstać się z tą płytą przez długie miesiące, innym wyda się płaska, nieciekawa i jakoś wtórna (wobec debiutanckiego LP duetu). Znajdziemy tu cały sztafaż zabiegów znanych już z pierwszego znakomitego krążka – najntisowa stylistyka przywołująca na myśl artystów z tak różnych półek, jak Orbital, Plaid czy nawet wczesne The Prodigy, breakbeatowe ścieżki połamanych sampli (swoją drogą miejscami ocierających się o glitch), długie, melancholijne śpiewane sampelki, kosmiczne przestrzenie i plastyczne faktury tkanych z precyzją synthów. Wszystko to wydaje się jednak skrojone już na nieco inną miarę niż impreza w mrocznym klubie techno. Więcej tu festiwalowej przestrzeni, akustyki „main stage”, różowiutkiej przystępności… To, co pierwotnie stanowiło o świeżości kompozycji duetu – doskonała reinterpretacja new-age’owej stylistyki (pamiętacie Enigmę czy Roberta Milesa?), umieszczona w opakowaniu ze współczesnego techno, nadawała całości specyficznego uduchowienia, powiewu subtelnej tajemnicy. Być może tym razem wszystkiego jest za dużo – i odniesień do pop-techno lat 90., i wiolonczelowych sampli, i ścieżek z renesansowych kompozycji Carla Gesualdo. Dlatego też tęskne westchnienia, które przekazywał nam dotąd Bicep, sprawiające, że płaczemy rzewnie do syntezatorowej melodii, tym razem wydają się bliższe hipsterskiej depresji niż twórczej melancholii.
Co państwo na to?