Vic Chesnutt: jak zrymować wózek inwalidzki
Vic Chesnutt to ten gość patrzący na Was smutno z dolnego rogu okładki albumu „At The Cut”, ostatniej płyty wydanej przed samobójczą śmiercią. Dolny róg to perspektywa człowieka wciśniętego na długie 26 lat w twarde siedzisko wózka inwalidzkiego. Twardość siedziska w praktyce nie ma żadnego znaczenia, bo ciało Vica pozostawało nieczynne od pasa w dół. Ręce również nigdy nie powróciły do pełnej sprawności – to o tyle ważne, że jak każdy szanujący się songwriter Vic zwykł akompaniować sobie na gitarze.
Wszystkie poważne i dalekosiężne plany odnośnie podboju wszechświata, opcjonalnie dostatniego życia w roli zadowolonego z siebie menagera wysokiego szczebla (no, dobrze, biorąc pod uwagę warunki i okoliczności raczej pracownika tartaku lub młynarza) bezpowrotnie zniweczył Vicowi wypadek samochodowy. Wypadek z winy samego zainteresowanego – pijany jak szpadel Chesnutt wjechał do rowu, koziołkował i skończył ze złamanym kręgosłupem. Na szczęście głos pozostał nienaruszony, nie żeby Vic dysponował operową skalą, mam tu raczej na myśli surową i dość szorstką barwę naturszczyka idealnie pasującą do brzęczącej, obsługiwanej z dużym trudem i przykurczami mięśni sfatygowanej gitary (kostka była na stałe przytwierdzona do oberwanej rękawiczki – tylko w ten sposób Vic był w stanie wydobyć z instrumentu jakikolwiek względnie sensowny dźwięk).
Fizycznie ograniczenia stały się podstawową bronią i emblematem Chesnutta, a nieoheblowane, proste i nieco spóźniające się melodie jednym możliwym podkładem pod mroczne, jednak podlane specyficznym, mocno przewrotnym soczystym poczuciem humoru, teksty, których stylu nie sposób podrobić. W filmie „Speed Racer”, jednym z dwóch pełnometrażowych dokumentów poświęconych Chesnuttowi, pada pytanie dlaczego muzyk nie pisze piosenek o swoich kalectwie. Vic na to: „Każda moja piosenka dotyczy tego tematu, ale niełatwo jest znaleźć rym do słowa wózek inwalidzki”.
Los bywa przewrotny, dlatego szeroki świat usłyszał o Chesnucie dopiero za sprawą albumu „Sweet Relief II: Gravity of the Situation”, charytatywnej składanki z utworami Vica w wykonaniu m.in. Sparklehorse, Garbage, R.E.M. oraz uwaga, Madonny. Celem albumu było zebranie funduszy na spłatę niebezpiecznie rosnącego długu na rachunku medycznym Vica. Amerykański system opieki zdrowotnej nie wybacza nigdy i nikomu – później właściwie było tylko gorzej.
Krótkotrwały wybuch popularności zapewnił Vicowi kontrakt z Capitol Records – w ramach umowy ukazał się album „About To Choke” i zgodnie z logiką funkcjonowania major labels ruszyła maszyna promocyjna, wywiady i trasa koncertowa. Ta historia mogłaby potoczyć się inaczej gdyby tylko Vic nie zniknął przeddzień drugiego z zaplanowanych koncertów. To byłoby na tyle jeśli chodzi o masową popularność.
Przy całym swoim życiowym nieszczęściu Vic zawsze cieszył się dużą estymą ze strony środowiska artystycznego. Michael Stipe, lider wspomnianego wcześniej R.E.M, podjął się produkcji jego pierwszych wydawnictw, nieśmiertelni mistrzowie alt-country z Lambchop wzięli udział w sesji „The Salesman and Bernadette” (a już po śmierci Vica nagrali „Mr. M” – album poświęcony jego pamięci); inicjatorem nagrania „At The Cut” był reżyser Peter Sillen, a na „North Star Deserter” grają Silver Mt. Zion (odprysk od Godspeed You! Black Emperor) oraz sam Guy Piccotto, legendarny gitarzysta niemniej legendarnego Fugazi.
Nie jest to kompletna lista zasłużonych, ale poprzestańmy na tym, bo cała ta galeria sław nie miała znaczącego wpływu na popularność czy sytuację materialną Vica. Warto jednak wspomnieć, że i w jego życiu pojawił się mocno rozrywkowy, rokendrollowy okres, datowany na długo przed incydentem z Capitol Records. Zaraz po przeprowadzce z Athens do Californii Vic rozbijał się po barach, tankował tak, jak tylko najlepiej potrafił, a rankiem na kuchennym stole znajdował gotowe teksty utworów, których pisania za nic w świecie nie był w stanie sobie przypomnieć. Ucieczka była niezbędna, bo w rodzinnym mieście każdy kąt i ludzka twarz przypominały mu o wypadku. Na temat telewizorów lecących z okien pokoi hotelowych biografom Chesnutta nic nie wiadomo.
Podobno niemal każdy umiera w promieniu 20 km od miejsca urodzenia, życie Chesnutta ostatecznie również zatoczyło koło. Muzyk wrócił do rodzinnego miasta, kolejne albumy nagrywał z coraz liczniejszymi składami – może dlatego, że jako zabawny i rozrywkowy gość potrzebował towarzystwa, a może jego schorzenia pogłębiały się na tyle, że obsługa wysłużonego akustyka przychodziła mu z coraz większym trudem. Zarówno „North Star Deserter”, jak i „At The Cut” to albumy bardzo dojrzałe, mocne i przytłaczająco gęste, miejscami dalej w nieoczywisty sposób zabawne, ale nie sposób przeoczyć faktu, że mrok wokół Chesnutta gęstnieje. Separacja z żoną, brak środków na kolejną operację, 75 000$ medycznego długu oraz ryzyko utraty domu to powody obiektywne, dorzućmy jeszcze depresję, z którą muzyk walczy od szesnastego roku życia i widać jak na dłoni, że zbliżamy się do końca tej historii.
Próby samobójcze zdarzały mu się wcześniej, nawet przed wypadkiem, ale sukces w tej mało chwalebnej dziedzinie odniósł dopiero pierwsza dnia Świąt, siedem lat temu. Podobno pierwszy raz miał podjąć próbę farmakologicznej walki z depresją, znalazł się również anonimowy sponsor gotowy sfinansować operację Vica, mrok okazał się jednak zbyt gęsty.
W „What Does Not Kill Me” Ian McKenzie z Fugazi sugeruje, że świat nie jest jeszcze gotów na supergwiazdę na wózku inwalidzkim, biorąc uwagę pod wszystkie przytoczone powyżej fakty te słowa to czysta kokieteria.
Co państwo na to?