Trademark Gavin Clark
UNKLE
Wróćmy na chwilę do 2007 roku, a zapewniam, że nie będzie to jedyna podróż w czasie w niniejszym tekście. 2007, toż to całe wieki! Oto ukazuje się przełomowy album UNKLE, „War Stories”, który przynosi bezwzględny hit z udziałem Iana Astburego z The Cult – „Burn My Shadow”. Na płycie udzielają się także inni wielcy, m.in. Josh Homme i Robert Del Naja. A pośród utworów firmowanych przez nazwiska z okładek magazynów muzycznych, wymienione zresztą przez wytwórnię na promocyjnej naklejce na płycie, jest kategoria „and more”. Jeden z „tych innych” to wokalista Gavin Clark, który śpiewa „Keys To The Kingdom”. Ale jak śpiewa! Drżącym, dość wysokim głosem, niedbale, choć dynamicznie rozwijając zwrotkę, uzupełnia ledwie instrumenty po to, by cała moc głosu mogła ujawnić się w refrenie. Uwolnić całe narosłe napięcie i lekko popłynąć własną trasą. Na płycie jest też Broken w jego wykonaniu, tu w wersji koncertowej:
I co się dzieje dalej? Rok później wychodzi następna płyta UNKLE, nie mniej wspaniała „End Titles… Stories For Film”, gdzie Gavin Clark śpiewa już pięć piosenek. A wśród nich „Against The Grain”, przy której można beczeć, tak dalece razi smutkiem. W dodatku z tekstem, który mówi, że nie bardzo jest się czego złapać, a mimo to przecież utwór potrafi dać słuchaczowi siłę. Jest tam również Cut Me Loose, który wyznacza tempo całemu albumowi, jest snujący się i atakujący na przemian „Blade In The Back”, są chórki, a właściwie, by być precyzyjnym, backing vocals w „Can’t Hurt”. A w końcówce płyty przejmujący „Heaven” z szeregiem zadawanych pytań i z powracającym wersem we gained ourselves the world.
W tym czasie Clark jest już w stałym składzie koncertowym UNKLE. Przyjemnie jest patrzeć jak bardzo kontrastuje z zespołem. Perkusista naparza nawet spoconymi włosami, chłopaki z gitarami miotają się po scenie, basista wymachuje gryfem jak Jurand ze Spychowa ławą w szczytnieńskim zamku, Lavelle klaszcze nad głową lub niezgrabnie tańczy, lecz nasz bohater stoi skromnie pochylony nad mikrofonem, co najwyżej przytupując sobie w rytm muzyki. Niemal cała Europa, Stany, Argentyna, Australia, Izrael… W 2010 roku wychodzi „Where Did the Night Fall”, i na niej znów znajdą się dwie mistrzowskie wrzuty wokalne Gavina: „Falling Stars” i „The Healing”. Zobaczymy, co dalej.
Sunhouse
Ale stop! Nie o tym, nie o tym. To ledwie wejście w świat masowej publiczności za pośrednictwem, co by nie mówić, masowego projektu. Facet musiał przecież coś robić wcześniej, skądś się wziął, nie przypadkiem przecież trafił do Lavelle’owego managera, bo przez management właśnie się spiknęli. Zatem znów odbędziemy podróż w czasie, tym razem aż do roku 1989. Mamy pucułowatego blondynka, który coś tam sobie pisze, coś tam sobie przygrywa do tego na gitarze. Kumpluje się z gościem o nazwisku Shane Meadows, który nawet nie myśli jeszcze o robieniu filmów. Meadows sam ma kapelę i kiedyś zaprasza Gavina na próbę (zagraj nam jakiś kawałek Gav, może zrobisz nam jakieś chórki lub cuś), zresztą na swą muzyczną zgubę, bo choć dotąd myślał, że jest niezły, perspektywa kariery muzycznej po wysłuchaniu kolegi natychmiast się rozwiewa. Za to z niepodważalną korzyścią dla brytyjskiej i światowej kinematografii. Zrozumiałem, że on ma więcej talentu w małym palcu niż ja w całym moim istnieniu – wspomina dużo później Meadows na swojej własnej stronie internetowej shanemeadows.co.uk.
Pierwszą gitarę Gavin złapał jako osiemnastolatek, ale porządny numer wyszedł mu spod ręki dopiero kilka lat później. Być może dlatego, że w owym czasie często czepiał się gorzałki, dragów, a i depresja oraz napady paniki nie były mu obce. Stąd pochodzi raczej mroczny obraz świata, który wyłania się z jego tekstów. Choć sam przyznaje, że mimo to obecnie wypełnia go nadzieja. Ona zresztą też wyłazi z tych tekstów.
I tak sobie grał, zarobkowo rozwoził pizzę (bo bierzesz pizzę, podrzucasz ją gdzie trzeba, i twój umysł znów należy do ciebie), pisał i włóczył się po Nottingham i okolicach, a jego kumpel Meadows zaczął robić filmy. Na początku krótkometrażówki. Ale zbliżała się pełnoformatowa premiera „Twenty Four Seven”, filmu znanego u nas pod tytułem „Okrągły Tydzień”, w której wystąpił m.in. Bob Hoskins. I dawaj, Meadows do Clarka, że potrzebna mu muzyka. A Clark, że w takim razie montuje zespól. Znalazł klasyczny skład – gitarzystę, basistę i bębniarza i, umieszczając siebie na wokalu, zrobił Sunhouse.
Ostatecznie przygoda Gavina z Sunhouse trwa ledwie dwa lata, zespół nagrywa dwie EPki i album” Crazy On The Weekend”. W jednym numerze („Hard Sun”) na chórki wskakuje nawet Sinead O’Connor. Wypuszczają tę płytę i rozpadają się w 1998. Dziś mało kto o nich pamięta, płytę trudno zdobyć.
Clayhill
Szkoda potencjału, bo rysowało się nieźle. A może i nie szkoda, bo przecież w miejsce Sunhouse nadchodził Clayhill. Tutaj musimy wykonać skok do 2001 roku. Clark spotyka gitarzystę Teda Barnesa i basistę Aliego Frienda. Obaj grali wcześniej z Beth Orton, folkową wokalistką, która załapała się na Brit Awards czy inną Mercury Prize. I to już jest to. Skład wymarzony, gdzie nie ma lidera, każdy pracuje na zespół i każdy wie, co robić. Znów powstaje muzyka do filmów Shane’a Meadowsa, najpierw pojawia się w krótkometrażówce „Northern Soul” (taki tytuł nosi też utwór Clayhill). Fonograficznie debiutują w 2004 roku EPką „Cuban Green” z sześcioma kawałkami, ale jeszcze w tym samym roku wydają pełną płytę „Small Circle”.
Tytuł krążka pochodzi od przestrzeni koncertowej, którą wokół siebie wytwarzał Gavin. Gdy publiczność stawała się zbyt hałaśliwa, wyobrażał sobie, że wkracza do środka niewielkiego kręgu i skutecznie, choć tylko mentalnie, izoluje się dzięki temu od niepożądanych reakcji.
Prasa się rozpisuje, są wywiady i relacje z ich koncertów. BBC daje znakomitą recenzję, w której padają słowa: Oto głos, który może być szorstki, delikatny, rozpaczający i gniewny, a wszystko to w tym samym momencie. Następny kawałek leci na soundtrack do Shane’a Meadowsa. To słynny film „Dead Man Shoes”, czyli Buty Nieboszczyka z Paddym Considinem. Jednocześnie Clayhillowcy znają swoją miarę. W jednym z wywiadów Ted Barnes mówi: Mogę powiedzieć w sposób zdecydowany, że nie robimy tego, aby wylądować w Top of the Pops, ani w czymkolwiek podobnym. Chcielibyśmy po prostu zrobić razem parę płyt i wrzucić trochę jedzenia na stół. I tyle.
W ciągu dwóch lat dają ledwie około czterdziestu koncertów, fakt, że kręcą się po całej Anglii, a nawet i kawałku Szkocji. Przychodzi kolejna płyta, tym razem z akustycznymi wersjami numerów znanych z płyt poprzednich, płyta o wdzięcznym i dźwięcznym tytule, tak, tak, a jakże: „Acoustic”. Ale jest na niej własna interpretacja „Please Please Please Let Me Get What I Want” The Smiths i tu naprawdę smaży się hicior! Gavin podsuwa głosem informację, że są na świecie takie tęsknoty, o jakich się nie śniło Morrisseyom. I z tym numerem znów huzia na soundtrack do Meadowsa, tym razem do „This Is England”.
Zbliżamy się do końca, została już tylko jedna płyta Clayhill, która dostarczy nowy materiał, może ze dwie, trzy wbitki na soundtrack i trochę samodzielnej roboty pod własnym nazwiskiem. Czwarty krążek zespołu to „Mine At Last” z 2006 roku. Przynosi porównania do Nicka Drake’a czy Tima Hardina, a z rówieśników chyba najbardziej niesłuszne – do Damiena Rice’a. Tym razem głos Gavina Clarka jest według recenzenta Gigwise: gromki, ale burkliwy, kwoczący, zadumany, co wydaje się komplementem i podkreśleniem indywidualności tembru.
Potem pokręcą się trochę we dwóch z Tedem Barnesem, nagrają parę nowych kawałków tylko na gitarę i wokal. Zagrają parę koncertów i znów zrobią numer na soundtrack – do „Somers Town”. Ten okres przynosi utwory najbardziej wyciszone, zamyślone, grane z zamkniętymi oczyma, zarazem jednak takie, przy których nie da się zrelaksować, ponieważ słuchasz ich w napięciu.
Co państwo na to?