ETALABEL: Elektronika ze szpar w podłodze
Fonotypy jako pewna forma „literacka”, która miała opisywać świat (muzyczny oczywiście) widziany oczyma redakcji musicNOW! spełniły swoją powinność – przez kilka miesięcy znakomicie udawało się za ich pomocą przybliżać Wam różne mniej lub bardziej absurdalne momenty w życiu „przeciętnego zjadacza płyt”: korporacyjną zgagę, gotowanie jajek na miękko czy bieganie (w przypadku melomanów z nadwagą). Z czasem tematy stały się nazbyt poważne: koniec świata czy „wielki kosmaty kryzys”, musieliśmy więc skierować ewolucję tego, co zaczęło już żyć własnym życiem w stronę nieco bardziej konwencjonalną: świąteczne karpie giganty podsumowujące nasze muzyczne chcenia i niechcenia a ostatnio zaczątki serii o coverach. Mimo że to wszystko nie wyczerpuje źródłowej formuły „soundtracku do rzeczywistości”, teraz przyszedł czas na odsłonę kolejnego dziecka „wielkiej fonotypizacji” – monotypów opisujących dokonania jednego artysty, grupy lub wytwórni. Na pierwszy ogień wybraliśmy rodzimą ETALABEL – małą, ale prężną wytwórnię promującą niezależną eksperymentalną muzykę elektroniczną, głównie ambient.
ETALABEL stanowi niewątpliwą próbę zmierzenia się z muzyką generowaną przez odpryski rzeczywistości, gdzieś w kącikach naszej nieświadomości, konteksty szmerów, trzasków, lekkich pomruków i metalicznych rzężeń. Twórcy zgrupowani wokół tej marki to zwykle znakomici przewodnicy w muzycznych wędrówkach w rejony graniczne pomiędzy ambientalną elektroniką a minimalizmem, spięć pomiędzy człowiekiem i tradycyjnym instrumentem, pomiędzy trzaskiem starych winyli a syntetycznym basem generowanym przez komputer, zabawą sposobami rejestracji i transformacji dźwięku a żywym, organicznym wręcz podejściem do instrumentarium. Oprócz zaskakujących brzmień, ETALABEL wyróżnia się także poważnym podejściem do estetyki wydawanych płyt – co prawda okładki (głównie digipacki) są może nazbyt proste, nieco „zimne”, jednak wszystko to wpisuje się w minimalistyczną ideę jaka rządzi samym contentem. Nie nadzwyczajne designersko, ale zawierające jasny przekaz: jesteśmy fachowcami w tym, co robimy. Potwierdzamy.
A poniżej piszemy o trzech albumach, które świetnie prezentują profil ETALABEL. Polecamy, bo to same świeżynki.
An Moku -” Mononocle”
(2012, ETALABEL)
Pod tym, przywodzącym na myśl Daleki Wschód pseudonimem ukrywa się Dominik Grenzler – niegdyś zupełnie wzięty basista, dziś dyrektor syntetycznej orkiestry, która nie wstydzi się używać młynka do kawy czy maszyny do pisania w charakterze instrumentów. Japońskie słowo „anmoku” oznacza: przemilczane, milczące, ukryte. Twórczość Grenzlera i współpracujących z nim muzyków porusza się w rejonach dźwięku oddającego to, co wymyka się sensowi, to, co nie może zostać opisane, gdyż zatraciłoby charakter cudu, jakim jest dźwięk – język wszechświata. Posłuchajcie jak kosmos wyłania się ze szpar w podłodze…
Krzysztof Orluk & Bai Tian – „Structure Of”
(2012, ETALABEL)
Ten polsko-chiński duet prezentuje nieco bardziej brudny, miejscami nieznośny wręcz styl: tradycyjne dźwięki instrumentów, odgłosy natury i szeleszczące trzaski analogowych nośników przemieszane z motorycznym buczeniem i pikaniem przypominającym stare urządzenia. Raz jesteśmy na łące, innym razem w zapomnianej fabryce. Kooperacja artystów stanowi efekt międzynarodowego projektu ChoP, którego zamiarem jest wyzyskanie kruchego a jednak nierozerwalnego związku pomiędzy dźwiękiem i obrazem, magii, którą utraciliśmy wraz z odejściem kina niemego.
Grzegorz Bojanek – „Remaining Sounds”
(2012, Dynamophone Records)
Na koniec jeszcze najnowszy produkt lidera i twórcy ETALABEL Grzegorza Bojanka, wydany co prawda nakładem kalifornijskiej Dynamophone Records, emblematyczny jednak w kontekście promowanej przez niego stylistyki. Muzyka Bojanka stanowi zwrot ku dawnym, analogowym technikom nagrań, operuje prototypowymi urządzeniami rejestracji i przetwarzania dżwięku, poszukuje najczystszych brzmień poprzez wielokrotne zgłębianie pozornie drobnych nutek, wyzyskuje szczegół, odzyskuje utraconą głębię wielokrotnie wracając do tych samych sampli i zapętlając efekty „prawdziwych instrumentów” – gitary czy pianina. Jest w tym pewna melancholia, jest i wspomniana upragniona głębia.
Co państwo na to?