Płyty, których pewnie nie posłuchałeś tego lata
Czymkolwiek byliście do tej pory zajęci, najwyższy czas posłuchać kilku kojących płyt, które najprawdopodobniej nie wpadły wam latem do ucha. Pomogą poradzić sobie z paniką wywołaną odgłosem kruszących się pod butami liści i niechęcią do jesiennych kurtek. Zawartość słońca w tych letnich melodiach można ocenić na „powyżej przeciętnej”, a to już wystarczający powód, by włączyć je, zanim za oknem zacznie się dziać naprawdę źle.
Fazerdaze – „Morningside”
Ta historia brzmi jak scenariusz amerykańskiej komedii z happy endem – nastoletnia prymuska wielbiąca nauki ścisłe rzuca szkołę po tym, jak jej rodzice postanawiają się rozwieść i zaczyna robić w swoim pokoju muzykę. Nie dajcie się jednak zwieść temu, co przyszło wam do głowy. „Morningside” Amelii Murray, która od 2014 roku nagrywa jako Fazerdaze, jest jak słoiczek z landrynkami w różnych kolorach. Wiesz, że zjedzenie całego może być przesadą, ale mimo wszystko nie możesz przestać. I co lepsze, na końcu nie czujesz się w żaden sposób przesłodzony. Wręcz przeciwnie – podgrzany w ustach cukier staje się karmelem i zalepia, nawet jeśli tylko chwilowo, od dawna hodowane pęknięcia i nadszarpnięcia organizmu. Bardzo proste teksty i przekazy niewymagające godzin przemyśleń mogą wydawać się nieco błahe, jednak stają się receptą na drobnicę zwykłych smutków, które, wbrew pozorom, lubią namącić w codzienności. Fazerdaze to kwintesencja muzycznego DIY, który zgrabnie, choć niekiedy wyskakując z trasy, balansuje pomiędzy dream popem, shoegaze’em i indie. Znajdziemy tu trochę melancholii, trochę nieśmiałej nadziei i spokoju, a na pewno niemało tonów wpasowujących się w lekko zżółknięte słońce, na którego pośpieszne zachody nikt nie jest jeszcze przygotowany.
Alvvays – „Antisocialites”
Nie dam rady ukryć, że mam ogromną słabość do tych uroczych Kanadyjczyków. Są trochę dziwni i wycofani, a figlarność i młodzieńczość są w stanie wypuścić z siebie, niczym długo wstrzymywany oddech, tylko w dobrze sobie znanym gronie lub na płycie. W moich wyobrażeniach w liceum ta czwórka z pewnością stałaby w najdalszym kącie korytarza. Wymienialiby się słuchawkami podłączonymi do walkmana, podając sobie z rąk do rąk cząstki niedokładnie obranej pomarańczy, a nad nimi wisiałby nadmorski, pastelowo-wypłowiały krajobraz. Ich leniwy, słoneczny styl, który podbity jest delikatnością głosu Molly Rankin, miękkimi riffami ze sporą dawką shoegaze’owo-sennych efektów i odgłosem maszynek pełnych dźwięków rodem z lat 80., miło uczestniczy w codzienności bez względu na aktualnie wykonywaną czynność. Na zróżnicowanym i po prostu dobrze zbalansowanym krążku aksamitny punk ściga się z marzycielską naiwnością efektów i pogłosów. Tekstowo jest równie fajnie – Molly postanowiła wyspowiadać się z niechęci do tego, co przynosi udawana dorosłość. Nie dramatyzując, perfekcyjnie trafia w myśli, które dobrze znamy. Mamy jednak tendencję chować się do skorupki, kiedy tylko przychodzi o nich mówić. „Antisocialites” sprzyja momentom, kiedy chcemy obserwować otoczenie z lekko przymkniętymi oczami, blurującymi jesienne zgnilizny.
Best Coast – „California Nights”
Och, Bethany. Dawno, dawno temu obiecałam sobie, że jeśli kiedykolwiek spotka mnie możliwość bezpośredniego obcowania z (pewnie mocno wyobrażoną) kalifornijską rzeczywistością, odnajdę ją i zostaniemy najlepszymi przyjaciółkami. O Best Coast mogłabym mówić i pisać godzinami, bo to istna kopalnia skrajności, która wciąga mnie coraz głębiej już od pierwszej płyty – „Crazy for You”. Usłyszałam ją całkiem przypadkiem – skrzeczała z tanich głośników na imprezie pełnej deskorolkowców, niedopitego piwa i popielniczek wypchanych dopalonymi aż do filtra Camelami. Bethany Cosentino i Bobb Bruno od początku dobrze czuli się w sklepie z indie popem, surfem, dream popem i lekkimi wersjami punka. Nie krępowali się sięgać na każdą półkę i wychodzić z dużą ilością wszystkiego. Bethany to wyrazista i odrobinę nonszalancka dziewczyna, która niemal w każdym kawałku zawarła chuligański i jednocześnie słodki opis babskiej rzeczywistości. Jej związek z liderem Wavves, nieokreślona i niebezpiecznie wysoka liczba wzlotów i upadków, zaowocował sporym workiem zwierzeń, bez skrępowania zaprezentowanym na „Califronia Nights”. To słodko-gorzki wachlarz tego, co dzieje się po niemożliwej do uratowania więzi, widziany oczyma Beth, gubiącej się w tym, co naprawdę czuje. Całość okraszona jest dawką kalifornijskiego rock’n’rolla i poczucia, jakbyśmy słuchając, zapadali się w puchatą watę cukrową. Dużo tu o samotności, smutku i próbach zaakceptowania obecnej rzeczywistości. Nie jest to jednak płyta w jakikolwiek sposób dołująca, więc znajdziecie tu także kwiecisty hołd dla tych, którzy z klasą pozbierali się po kąpieli w obrośniętym pleśnią związku. Teksty Bethany trafiają w punkt – są proste i bez nadmiernej koloryzacji. Mogę się założyć, że sporą ilość wersów, w różnych kombinacjach, powtarzamy naszym bliskim, którzy akurat się z kimś rozstali. „California Nights” to muzyczne poklepanie po plecach, gdzie chropowate riffy i melodie kojarzące się ze starą, deskorolkową erą zachodniego wybrzeża są odą do nadziei, że w końcu wszystko będzie okej.
Co państwo na to?