Piosenki zatrutej smogiem syrenki
Kiedy ilość pyłów zawieszonych w warszawskim powietrzu jest tak wysoka, że przechodzi mi ochota na papierosa, zaczynam tęsknić za bryzą. Wiatrem, którym moje włosy pachniały jeszcze 10 lat temu, kiedy zdecydowałam się zerwać zawarte w Kołobrzegu zaślubiny z morzem i zacząć nowe życie tutaj.
Są piosenki, które – choć nie zmniejszają stężenia PM 10 i PM 2.5 – sprawiają, że znów mam czym oddychać, bo wracam nad Bałtyk, z którym łączy mnie intymna wręcz więź.
Najważniejszym z tych kawałków jest, i chyba zawsze będzie, „Sea and the Rhythm” Sama Beama, znanego jako Iron & Wine. Utwór znalazł się na wydanej w 2003 roku przez Sub Pop (w mateczniku grunge’u grający folk Beam zresztą debiutował) EP-ce o tym samym tytule. Gwarantuję Wam, że już w pierwszej sekundzie, bo to wtedy Beam zacznie śpiewać – tak delikatnie, by nie zbudzić śpiącej tuż obok rodziny – „tonight we’re the sea and the salty breeze”, poczujecie się częścią nadmorskiego krajobrazu, na tle którego kocha się dwoje ludzi. Kolejna linijka tylko wzmocni tę przynależność, bo słysząc „the milk from your breast is on my lips” zdacie sobie sprawę, że jesteście świadkami bliskości, która osiąga swoje apogeum. Tego, co dzieje się dalej, posłuchajcie sami. Ja zdradzę Wam jeszcze, że szczególnie urzekające są te momenty, w których słychać banjo. W okolicznościach przyrody byłby to zapewne krzyk mew, ale obawiam się, że okazałby się on zbyt wulgarny.
Czas na to, by zatopić się w „Christianie” Reverenda Glasseye’a, czyli Wielebnego Szklane Oko. Adam Glasseye Beckley, jeden z najciekawszych twórców chamber folku, umieścił tę piosenkę na wydanym w 2014 roku krążku o tytule, a jakże, „One Year Lost At Sea”. Na płycie – zresztą ostatniej sygnowanej brandem Reverend Glasseye, bo dziś Beckley tworzy razem z Georgią Young w zespole Gun Mother – pojawiły się dema nagrywane w latach 2007–2010. To jedno, „Christiana” właśnie, sprawi, że zanurzycie się w falach oceanu razem z parą byłych kochanków. Nie będzie to przyjemna kąpiel, bo w jej trakcie życie straci portowa prostytutka. „Things will be better this way”, twierdzi podmiot liryczny, zaznaczając, że „your body remains legend to everyone who knows”. Wspaniały to kawałek, niby kameralny, a wychodzący poza cztery ściany komnaty (w folku, takim, jaki tworzył Wielebny Szklane Oko, będącej raczej duszną kanciapą) nad wodę. I to, paradoksalnie, za pomocą instrumentów smyczkowych.
Chwilę się zastanawiałam, czy opowiadać Wam o „Song to the Siren” Tima Buckleya. O tej piosence powiedziano już chyba wszystko. Ale to mój fonotyp. Mój nadmorski fonotyp. Więc będzie w nim o „Song to the Siren”. Piosenka ma ciekawą historię. W 1967 roku jej słowa przyszły do głowy Larry’emu Beckettowi, poecie, z którym Buckley chodził do szkoły (w paczce był jeszcze Jim Fielder, basista Blood, Sweat & Tears). W kolejnym roku Buckley zagrał ją w ostatnim odcinku sitcomu „The Monkees”, opowiadającym o losach początkującej kapeli rockowej z Los Angeles. I tu narodziła się najpiękniejsza, bo najprostsza wersja piosenki – na jeden głos i jedną dwunastostrunową gitarę akustyczną. Moment, w którym Buckley umieścił „Song to the Siren” na płycie, miał nastąpić jednak nieco później. Po drodze, w 1969 roku, niespecjalnie udany cover nagrał Pat Boone (ten od „Speedy Gonzalesa”, do którego zapewne tańczycie ochoczo na imprezach pod tytułem „panie piją za darmo”). Album Buckleya, na którym w końcu znalazła się „Song to the Siren”, to „Starsailor” z 1970 roku. W wersji, która znalazła się na płycie, słychać gitarę nie akustyczną, a elektryczną. Nadal jest pięknie, ale już nie tak intymnie jak wcześniej. Zwłaszcza, że pojawia się syrenie zawodzenie. Choć jest absolutnie na miejscu, to mam z nim problem, bo obecność osób trzecich w postaci chórku, sprawia, że „Song to the Siren” przestaje być przestrzenią, w której jesteśmy tylko ja i Tim. Przestrzenią, w której to ja śpiewam do Tima „sail to me/sail to me/let me enfold you”. Wychodzi na to, że mam kompleks syrenki. Ale chyba się z tym pogodzę.
Co państwo na to?