Najpiękniejsi czarni artyści i artystki mojego życia
Na temat śmierci George’a Floyda, Breonny Taylor, Natashy Mckenny, Christiana Taylora i wielu innych czarnych ofiar policyjnych nadużyć powiedziano już wiele. Napisaliśmy ten tekst w geście solidarności z tymi, którzy protestują w Stanach Zjednoczonych przeciwko systemowemu rasizmowi. Jako portal muzyczny nie mogliśmy przejść przez temat bez dźwięków, dlatego znajdziecie tutaj selekcję czarnych artystów, którzy są dla nas ważni i których twórczość szanujemy i podziwiamy. Niestety ze względu na ograniczoną objętość nie napisaliśmy o wszystkich, których muzyka nam w duszy gra. Oddajemy Wam to, co poniżej. Ja, która piszę ten wstęp, dodam, że odróżniamy ich słowem „czarny” wyłącznie na potrzeby tego artykułu i tematu. Nie chcemy ich segregować, a raczej uwydatnić i wyróżnić.
Shabaka Hutchings / Sons Of Kemet / The Comet Is Coming
Dorastający na Barbadosie, ale rezydujący na stałe w Londynie saksofonista i klarnecista, lider znanych już polskiej publiczności Sons of Kemet czy The Comet Is Coming, to jedno z najgorętszych nazwisk nowej brytyjskiej fali jazzu. Niezależnie od tego, czy skręca w kierunku afrykańskich korzeni, czy wyprawia się w oparte na funku retrofuturystczne rejony, jego siłowy, oparty na riffach sposób traktowania instrumentu pozostaje niezmiernie charakterystyczny. Kontekst społeczno-polityczny najsilniej wyziera z albumu „Your Queen Is A Reptile”, po wersje rozwiniętą odsyłam do recenzji, na potrzeby tego tekstu powinniście wiedzieć, że Shabaka wraz z zespołem tworzą swego rodzaju mitologię brytyjskich Afroamerykanów – królowa brytyjska nie jest jego królową, a tytuł każdego utworu odsyła nas do nazwisk istotnych z punktu emancypacji. Walka ciągle trwa, lista będzie musiała zostać uzupełniona. (Marcin Gręda)
Michael Kiwanuka
Michael dorastał w Londynie, w dzielnicy białej klasy średniej. Nie pasował tam ze względu na status materialny, język (rodzina pochodzi z Ugandy), kolor skóry. Multikulturowe środowisko stolicy Anglii dało mu jednak poczucie, że inność nie jest zjawiskiem negatywnym, ale pozwala czerpać z wielu różnych źródeł. Te doświadczenia znalazły odzwierciedlenie w muzyce Kiwanuki – na trzech płytach artysta połączył soulową i rythm’n’bluesową żarliwość, siłę rocka oraz nieoczywistość jazzu. Na albumie „Love and Hate” z 2016 roku znalazł się utwór „Cold Little Heart”, wykorzystany potem w czołówce serialu „Małe kłamstewka”, co przyniosło Kiwanuce ogólnoświatowy rozgłos. Sukces nie przełożył się jednak na kompromisy, a na wzrost samoświadomości jako artysty i człowieka. Sam o sobie mówi, że jest outsiderem. (Ewa Bujak)
Rick James
Jest taki numer, przy którym wszyscy się świetnie bawią, tylko nie ja. To „U Can’t Touch This” MC Hammera, ojca chrzestnego pop rapu. Kiedy tylko leci z głośników, ja – zamiast się wyginać – wpadam w refleksyjny ton. Teledysk do „U Can’t Touch This” we wrześniu 1990 roku zgarnął dwie nagrody MTV – jedną za najlepszy teledysk rapowy, drugą – za najlepszy teledysk taneczny. Część z Was zapewne wie, że sampel wykorzystany w hicie MC Hammera to riff otwierający nagrany w 1981 roku hit Ricka Jamesa „Superfreak”. W 1982 roku James dostał za ten kawałek nominację do nagrody Grammy w kategorii najlepszy męski wokalista w utworze rockowym, statuetka przypadła jednak Rickowi Springfieldowi za „Jessie’s Girl”. Wróćmy jednak do kwestii teledysków. „Superfreak” miał znakomity klip, problem w tym, że stacje muzyczne go nie pokazywały. Ze względów rasowych. Rick James mówił o tym na tyle głośno, że MTV musiała zmienić swoją politykę. Jej szefowie, kiedy zdecydowali, że czas zdywersyfikować to, co trafia do publiczności, sięgnęli jednak nie po teledyski Jamesa, a po „Billie Jean” Michaela Jacksona. W podobnym czasie do masowego odbiorcy za pośrednictwem MTV trafił jeszcze Prince. Niestety nikt więcej. (Martyna Płecha)
Kele Okereke / Bloc Party
Fala indie rocka, która bardzo szybko wyniosła Bloc Party na wyżyny popularności, była domeną chudych, białych chłopaków z grzywkami na bok. Stojący na czele Bloc Party Kele Okereke, Brytyjczyk nigeryjskiego pochodzenia, jeden z nielicznych wyjątków potwierdzającym regułę, sprawił, że taneczną sprężystość wczesnego brzmienia grupy przecinała przepełniona głęboką tęsknotą soulowa nuta. W tekstach Kelego pustka imprezowo-używkowego Londynu nakłada się na problemy z tożsamością seksualną, wyobcowaniem i wyobrażonymi wspomnieniami z ojczystego lądu. No dobra, zdarza mu się również śpiewać o cenach benzyny. Ostatecznie kariera zespołu rozbiła się o nieprzekonujące wycieczki stylistyczne, ale „Silent Alarm” i „Weekend In The City” do dziś brzmią świeżo i interesująco. Z perspektywy czasu widać nawet wyraźniej, że to charyzma i muzykalność Kelego stanowi o ich wyjątkowości. (Marcin Gręda)
Solange
Zupełnie niesłusznie mniej znana (chociaż to chyba i dla niej, i dla nas dobrze) siostra Beyoncé, czyli Solange to dla mnie jedna z najważniejszych wokalistek w ogóle. Każdy jej nowy album przynosi coś nowego, a przedostanie fenomenalne “A Seat at the Table” to w moim domu jeden z najczęściej odtwarzanych winyli. Solange jest nie tylko niesamowicie utalentowana jako wokalistka, ale również głośno mówi o nierównościach płciowych oraz rasowych, czemu daje wyraz nie tylko w swoich utworach (wszyscy pamiętamy jak na galę Met przyszła ubrana w durag). Pokazuje, że złość na niesprawiedliwość może wybrzmieć równie mocno w akompaniamencie z delikatnym wokalem. Wszystko w jej sztuce jest dopracowane i dopięte na ostatni guzik – od cudownych dźwięków, przez przemyślane klipy aż po zaplanowane z uwagą koncerty. Ta kobieta umie po prostu robić wszystko, co doprowadza mnie do myśli, że może klan Knowlesów posiada jakieś ukryte moce, o których nie wiemy. Ale to nie szkodzi, o ile dalej będą je wykorzystywać do tego, żeby dawać światu muzykę, do której miłością chciałabym zarazić wszystkich, zaczynając od swoich dzieci. (Martyna Nowosielska – Krassowska)
Charles Mingus
Jedna z najważniejszych figur amerykańskiej sceny muzycznej XX wieku, wirtuoz basu, niesztampowy kompozytor, moja duża fascynacja – Charles Mingus. Jak sam mówił, umiejętność grania na basie zdobył sam – po latach ćwiczeń, ale talent do komponowania otrzymał od samego Boga. Urodził się w 1922 r. w średniozamożnej rodzinie w Watts – zróżnicowanej etnicznie części Los Angeles, w której dominowała czarna społeczność. Przynależność do niej przyszła Mingusowi dopiero po latach. Jego ojciec, mulat o niebieskich oczach, często powtarzał mu, aby nie bawił się z ciemniejszymi dziećmi. Matka, córka czarnej kobiety z Zachodnich Indii i Chińczyka z Hong Kongu, zmarła pięć miesięcy po narodzinach Charlesa. O tym, że jest czarny, przynajmniej według amerykańskiej definicji, dowiedział się od grupki dzieci, które nazwały go „murzynem”. Mimo to zmagał się z brakiem przynależności. Jak sam mówił o sobie: „nie wystarczająco biały, by trzymać się z białą elitą i nie wystarczająco czarny, by należeć do grupy eleganckich czarnych”. Jednym z jego wczesnych marzeń jako muzyka było wykonywanie klasyki. Uczył się grać na wiolonczeli, do czasu aż jego przyjaciel, saksofonista, doradził mu, aby zmienił instrument na „czarny”, jeśli chce utrzymywać się z muzyki. Padło na bas i jako basista oraz kompozytor zachwycał nie tylko świetną techniką, zaskakującymi zmianami tempa i intensywnością dźwięku, ale przede wszystkim nieposkromioną wirtuozerią. (Estera Florek)
Alfa Mist
Znów stolica świata: kolorowy i różnorodny Londyn. Tu Alfa Mist zaczął swoją przygodę z muzyką od samodzielnej nauki gry na pianinie. Tu zajął się produkcją – najpierw sięgnął po grime i rap, pokochał muzykę filmową, by odnaleźć się w jazzie i hip-hopie. Jego twórczość nie zna granic gatunkowych – na najnowszej płycie, nagranej z Emmavie „Epoch”, koi neosoulem, odcina od rzeczywistości. W roku 2021 będzie można posłuchać Alfa Mist na żywo w Polsce w ramach festiwalu WROsound.
Yves Tumor
To jeden z bardziej inspirujących i ekscentrycznych artystów ostatnich lat, urzekający swoją oryginalnością i zaskakujący kreacją sceniczną. W tym roku pojawiła się jego najnowsza płyta „Heaven to a Tortured Mind”, w której prowadzi nas przez dekadencki smak obecnych czasów. Yves Tumor zręcznie wygina gatunki, stosuje nieznane dotąd sztuczki, zachwyca słuchacza. To wyjątkowy artysta, którego nie mogłam pominąć. Urodził się w Tennessee jako Sean Bowie, jako nastolatek nauczył się grać na kilku instrumentach. Jego pierwszą inspiracją byli tacy artyści, jak Jimi Hendrix czy Led Zeppelin. Swoje pierwsze kroki stawiał jednak w muzyce elektronicznej. Jego brzmienie to połączenie eterycznego soulu, noise’u i eksperymentalnego pop-rocka. Jego twórczość to nie tylko muzyka, ale także przejmujące teledyski pełne niecodziennej, teatralnej scenografii. To demon w ludzkiej skórze, ale w znacznie bardziej atrakcyjnym wydaniu. (Estera Florek)
Franklin James Fisher / Algiers
W ostatnich latach to zespół, który oddaje moim zdaniem wszystko, co w tzw. Black Americans music najlepsze: turboenergię na scenie i znakomite pomysły aranżacyjne, wyrazisty, oryginalny styl i inteligentne nawiązania do tradycji różnych gatunków, ciekawą lirykę i polityczne zaangażowanie. Twórczość chłopaków z Atlanty to nieprawdopodobna kipiel: hc/punk, industrial, gospel, hip-hop i Detroit techno łączą się tu w nieprawdopodobnie harmonijny sposób. Po mrocznych początkach, w ostatnich miesiącach udało im się wydać trzeci krążek, który mimo nieco bardziej przystępnej formy, nadal niesie ze sobą bezkompromisowy politycznie przekaz: muzyka Algiers stanowi kontynuację czarnych protest songów. Ukazując endemiczną niesprawiedliwość wobec czarnych w USA, odsłaniają zgniłe fundamenty, na jakich pobudowana jest ojczyzna wolności. „There Is No Year” to płyta miejscami może nawet popowa, jednak wcale nie lekka i przyjemna – duszna atmosfera jaka ją spowija wydaje nam się jeszcze gęstsza niż na poprzednich krążkach, a to za sprawą czasów, w jakich przyszło tworzyć Algiers. Niepokoje na tle rasowym w USA za sprawą zabójstwa Georgre’a Floyda mają właśnie swe pełne przemocy ujście nakładając się na sytuację ekonomiczną i społeczną milionów bezrobotnych i bankrutów z powodu długów medycznych. Niepokój narratora większości piosenek przeradza się z czasem we wściekłość, tak jak soulowa rytmika przechodzi szybko w złowróżbny soundtrack z sensacyjnego thrillera klasy B rodem z lat 70. Co zaskakujące – nowy album brzmi o wiele bardziej syntezatorowo niż poprzednie. Nie żeby w dzisiejszych czasach oznaczało to szczególną oryginalność, jednak połączenie afroamerykańskiej stylistyki z synthami z UK wydaje się świeże i zaskakujące. Niewątpliwie słychać tu echa (a miejscami – jak w „Hour of the Furnaces”, o wiele więcej) brzmienia Depeche Mode z lat 90. („Ultra”), z którymi pewnie chłopaki nieźle musieli osłuchać się w ostatnim czasie. Narastające zwrotki, syntezatorowe ścieżki melodyczne z tyłu, ostro wchodzące refreny – wszystko to znamy z twórczości Brytyjczyków… Jednak w XXI wieku bardziej niż stadionowe spektakle Depeche Mode potrzebny jest wyrazisty przekaz czarnoskórych, którzy sprzeciwiając się populistyczno-technokratycznej nomenklaturze stają się prawdziwą awangardą ludzkości. (Bartłomiej Błesznowski)
Brittany Howard
Wokalistka i gitarzystka formacji Alabama Shakes, znana ze swojej wyjątkowej ekspresji scenicznej, potężnego głosu i świetnej techniki gitarowej. W 2019 r wypuściła swój pierwszy, bardzo intymny, solowy album „Jaime”. Opowiada w nim o relacji z Bogiem, opowiada z perspektywy córki czarnego ojca i białej matki, opowiada z perspektywy osoby queer. To album ku pamięci jej siostry, która zmarła na raka w wieku 13 lat. To ona nauczyła ją czerpać radość z życia pomimo braku pieniędzy, to ona pokazała jej świat muzyki. Howard dorastała przy dźwiękach The Supremes, The Marvelettes, Dion, czy Prince’a. Jej twórczość to melodyjny mix synth rocka, hip hopu, jazzu i neo-soulu. Jako dziecko dorastające w stanie Alabama w małej miejscowości była chroniona przez rodziców, a szczególnie matkę, przed rasistowskimi atakami – przebitymi oponami, stłuczoną przednią szybą, głową kozy włożoną w tył auta. O tym również śpiewa, to również nam sygnalizuje. (Estera Florek)
Miles Davis
Powiedziano już o nim wszystko. Geniusz trąbki, artysta totalny, „arcymistrz wagi ciężkiej”, jak pisał o nim Piotr Iwicki, prawdopodobnie najważniejsza osobowość jazzu XX wieku. Pierwszą trąbkę dostał jako dziewięcioletni chłopiec od ojca, choć jego mama uważała, że blues i jazz, „muzyka czarnych” nie są odpowiednią drogą dla syna. Zaczynał w czasach, gdy segregacja rasowa w Stanach wciąż była na porządku dziennym. W Europie po raz pierwszy zagrał w 1949 roku, gdzie kolor jego skóry nie wzbudzał najmniejszych kontrowersji. Davis chciał odczarować obraz czarnego muzyka jazzowego, dlatego od początku obsesyjnie wręcz dbał o własny wizerunek. Jednocześnie nie cierpiał dziennikarzy, tym bardziej białych. Jego bronią była jedynie muzyka. (Ewa Bujak)
Public Enemy
O tym zespole napisano całe tomy (w Polsce znakomita książka Zbigniewa Marcina Kowalewskiego pt. „Rap. Między Malcolmem X a subkulturą gangową”), trudno będzie więc dodać coś oryginalnego. Napiszę tylko, że nikt chyba nie namieszał tak w afroamerykańskiej kulturze (muzycznej i politycznej) przełomu lat 80. i 90., jak oni. Public Enemy miał potężna ambicję: po pierwsze, zrewolucjonizować przekaz hip-hopu, który w tym okresie ulegał przede wszystkim wpływom gangsta rodem z LA, przesterowując go przede wszystkim w kierunku narzędzia krytyki społecznej i politycznej propagandy afroamerykańskiej kontestacji, której celem byłoby nie tylko ukazanie warunków społecznych, w jakich żyje czarna społeczność USA, ale również ukierunkowanie jej ku idei DIY w sensie politycznym – samoorganizacji i samopomocy, która miałaby uniezależnić czarnych, zarówno w sensie kulturowym, jak i politycznym od państwa białych. W tym celu dokonali radykalnej transformacji samego rapu, zmieniając go w brzmieniowy buldożer, który za pomocą industrialnych sampli, fragmentów przemówień czarnoskórych działaczy w rodzaju Malcolma X czy Marcusa Garveya, potężnych basów i patetycznych refrenów, dokonywał zmiany świadomości słuchaczy, przestając stanowić muzykę rozrywkową czy gangsterską, a stając się machiną politycznej walki. Członkowie Public Enemy nie tylko estetycznie przypominali żołnierzy (słynna grupa tancerzy-ochroniarzy S1W), stanowili rodzaj specgrupy, której celem było podłożenie bomby pod amerykańską kulturę (za to i nie tylko za to zespół trafił na listę inwigilowanych przez FBI podmiotów). Po tym, jak pierwszy raz zetknąłem się z ich „It Takes a Nation of Millions to Hold Us Back” z 1988 roku, słysząc niedościgły rap Chucka D, psychodeliczne zaśpiewy Flavor Flava i ostre jak brzytwy skrecze Terminatora X, rap stał się dla mnie czymś więcej niż licealną pasją – zrozumiałem w końcu jego polityczny potencjał jako muzyki stanowiącej narzędzie walki o równouprawnienie i tożsamość. Pomny zatem tamtych lat nie dziwię się, że dziś to nie kto inny, ale jeden z najbardziej zaangażowanych społecznie współczesnych raperów USA czyli Killer Mike, jest głosem rewolty przeciw rządom republikańskiego establishmentu i kolesia, którego tupecik gibie się raczej do słabego country, a nie tłustych beatów. (Bartłomiej Błesznowski)
Co państwo na to?