
Dźwiękowa Nospa, czyli piosenki na okres
Mamy XXI wiek, okres od dawna nie jest tematem tabu, mówimy o nim głośno, tworzymy o nim memy, a także możemy koić okresowy ból istnienia muzyką. My tak robimy liczymy na to, że robią tak inne dziewczyny, a jeśli jeszcze nie – to może spróbują z naszym wyborem utworów, które mogą pomóc przetrwać te krwawe i łzawe dni. Niezależnie czy do okresu macie nastawienie jak do pójścia na bitwę, czy też wolicie ratować się siedzeniem z laptopem na kanapie, w naszym fonotypie znajdziecie coś dla siebie. Chociaż, jak to kobiety, doskonale wiemy, że czasem nie pomoże już nic, tylko świeżo nagrzany termoforek.
Pulp – „Dishes”
To moja idealna piosenka na ten trudny czas. Bardzo kojąco działają na mnie niskie rejestry, które w „Dishes” osiąga Jarvis Cocker. Dodatkowo zbawiennie wpływają na mój stan jego zapewnienia, że zapyta mnie jak mi minął dzień, a potem pozmywa naczynia, mimo że nie jest Jezusem (chociaż, jak wiadomo, ma takie same inicjały). Z tego też powodu nie może wyczarować wina, ale przynajmniej by chciał, a wiemy, że alkohol może pocieszyć w tych ciężkich hormonalnie chwilach. Mogę się też odrobinę utożsamiać z fragmentem, kiedy śpiewa, że jakoś da sobie radę (chociaż akurat odnosi się do wieku chrystusowego, a nie tych dni w miesiącu. Ale kto mi zabroni stworzyć własną interpretację, kiedy cierpię). Ostatecznie też okres to bardzo przyziemny problem, więc, „And I’m, I’m not worried that I will never touch the stars 'Cause stars belong up in heaven, And the earth is where we are” bardzo pasuje do przeżywanego stanu. Powolna muzyka za to idealnie wprowadza w tak bardzo potrzebny stan relaksu. (Martyna Nowosielska-Krassowska)
Tame Impala – „Solitude is Bliss”
Odurzająca psychodelia Tame Impala działa jak najlepsza tabletka. Kevin Parker dziwnym trafem trafił w samo sedno tego, jak się czuję, choć śpiewa: „nie zbliżysz się nawet do tego, jak się czuję”. Czuję, że miło siedziałoby się nam w samotności w sąsiadujących ze sobą pokojach. Mamy ciało, które umysł może opuścić. W naszych głowach trwa impreza, na którą nikt nie jest zaproszony. Ja i on przeciwko całemu światu. (Ewa Bujak)
PJ Harvey – „Meet Ze Monsta”
Dla tych, którzy nie mieli wątpliwej przyjemności doświadczenia tego, czym jest hormonalna burza „Meet Ze Monsta” może być jej przyzwoitym muzycznym odpowiednikiem. Żywioł, który pozostawia zgliszcza i ruiny mode: on. Trochę tu z dzikiej, szamańskiej modlitwy, trochę tu wściekłości, szaleństwa i zero logiki. Wszystko jest tu najbardziej. Zmysły wyczulone. „Hell ain’t half full”? Jest tam miejsce dla nas. (Ewa Bujak)
Grimes – „Kill V. Maim”
Kiedy okres atakuje, chcemy po prostu być gdzie indziej, najlepiej tam, gdzie on nie istnieje, na przykład w alternatywnej rzeczywistości. Najlepiej w takiej, w której jesteśmy bohaterkami napakowanego akcją filmu i możemy się wyżyć. Tę iluzję może nam dać Grimes, która w „Kill V. Maim” przedstawiła świat, w którym akcja „Ojca chrzestnego” miesza się z wampirycznymi wątkami. Dodatkowo plotki głoszą, że Grimes chciała zrobić numer ze swoją przyjaciółką, która reprezentuje bardziej agresywny nurt i usłyszała od wytwórni „nie”, ponieważ tworzy „uroczą muzykę”. Wtedy stworzyła „Kill V. Maim”, które miało wszystkim udowodnić, że potrafi się srogo wkurwić. Patrząc na jej dalszą karierę, chyba nikt nie ma już takich wątpliwości. A wkurwienie to często nieodłączny element okresu, więc wszystkie puzzle do siebie pasują. (Martyna Nowosielska-Krassowska)
Bryan Ferry – „Limbo”
Mówią, że trzeba wychodzić poza swoją strefę komfortu. Jeśli komfortem jest koc i możliwość nieodzywania się do nikogo, to Bryan Ferry właśnie mnie z niego wyciąga. Oto lekko chwiejnym (to nie jest tak, jak myślicie) krokiem podchodzi do mnie elegancki mężczyzna w sile wieku i zaprasza do tańca. Bryan Ferry nie komentuje, Bryan Ferry nie ocenia. Bryan Ferry chcę Cię przytulić i pocieszyć. Czuję się zaproszona. (Ewa Bujak)
Co państwo na to?