Walentynkowy soundtrack
Walentynki zbliżają się wielkimi krokami. Ludzie różnie na nie reagują, ale jeśli zupełnie przypadkowo znajdujesz się w grupie hurtowo afirmującej amerykańskie wzorce i nie planujesz tego wieczoru grać w gry, warto pamiętać o adekwatnej i podkręcającej klimat ścieżce dźwiękowej. Prezentujemy wam nasze typy na dzień zakochanych.
Jeff Mangum – „I Love How You Love Me”
(Live at Jittery Joe’s, 2001 Orange Twin Records)
Próżno szukać tak pięknego w swej prostocie wyznania miłosnego. Mangum wymienia w swoim utworze wszystkie powody, dla których kocha się drugą osobę, wszystkie drobnostki, takie jak sposób przymykania oczu, pocałunki, dotyk, bicie serca podczas uścisku, ale podkreśla, że w swojej wybrance najbardziej kocha to, jak ona kocha jego. Utwór urzeka swoją intymnością, a jednocześnie niewinnością dobranych słów. Jest piękny i szczery – zupełnie taki jak miłość. Tę szczerość słychać również w wokalu i dopasowanej nieskomplikowaną budową muzyce. Jeśli chcecie wysłać idealną muzyczną walentynkę – stawiałabym właśnie na to.
Nick Cave And The Bad Seeds – „The Ship Song”
(The Good Son, 1990 Mute)
Miłość w wykonaniu Nicka Cave’a jest nieco bardziej wyboista niż ta istniejąca w idealnym i świetlistym świecie Jeffa Manguma. Cave wie, że nie zawsze jest łatwo, że kochankowie mogą dzielić trudną historię, ale za każdym razem kiedy są blisko wszystko to przestaje być ważne, bo wygrywa uczucie. Do tego bardzo romantycznego tekstu, w którym Cave namawia ukochaną do zerwania z przeszłością i opisuje koleje ich pięknego, choć nie zawsze łatwego uczucia, dodano akompaniament jednego z najbardziej miłosnogennych instrumentów, czyli pianina. Klasycznie, prawdziwie, z miłości.
Patrick Wolf – „House”
(Lupercalia, 2011 Mercury Records)
Miłość to nie tylko romantyczne uniesienia, ale prędzej czy później również wspólne życie i dzielenie tak banalnych spraw, jak wspólne mieszkanie. Dla niektórych może być to kwestia przyziemna, którą nie warto zajmować się w tak wyniosłe święto, jak skomercjalizowane i zamerykanizowane Walentynki, ale osobiście takie codzienne sytuacje uważam za szalenie romantyczne. Dlatego „House” Patricka Wolfa i jego zachwyt nad wspólnym domem, faktem wspólnego mieszkania oraz pragnienie zostania tam rozrzuconym po śmierci w rytm wesołej muzyki zachęcającej do wspólnego tańca w piżamach, wprawia mnie w iście walentynkowy nastrój. Bo czyż można wyobrazić sobie lepsze walentynki niż połączenie → ukochana osoba + koc + herbata/wino + dobry film/PlayStation? Nie sądzę.
Co państwo na to?