
Samotność na szczycie – walentynkowe one-hit wonder
Dziś bycie singlem jest niemodne i nieopłacalne. Singlom nie przysługuje dodatek na dzieci, ani też inne programy socjalno-mieszkaniowe, narażeni są na knajpową dyskryminację i nawet producenci wszelkiej maści towarów promocyjnych zdają się o nich zapominać, ładując wszystko w półlitrowe butelki (no dobrze, może nie każde pół litra jest singlowi wrogie). My jednak, wierzcie lub nie, to, co niemodne i nieopłacalne cenimy ponad wszystko, a więc z okazji Walentynek postanowiliśmy wbrew głównemu nurtowi zwrócić uwagę na tych, którzy zawsze występują solo. Jeśli jednak, drogi czytelniku, myślisz, że tekst ten poświęcony będzie poradom miłosnym, lub też kotom, jesteś w błędzie. Postaramy się stworzyć tu prawdziwe studium przypadku singla, jednak nie tego ludzkiego, lecz tego muzycznego. W dodatku będą to tego rodzaju single, które na zawsze pozostaną jedyne w dorobku danego artysty. Nigdy nie słyszeliście o zjawisku one-hit wonder? Pora zatem poszerzyć horyzonty (Monika Sadowska)
Taco Hemingway – „Następna stacja”
Młody raper Taco Hemingway, mimo swoich wcześniejszych dokonań, umysłami milionów zawładnął dopiero wtedy, kiedy zaczął śpiewać o środkach transportu miejskiego. Nagle pojawił się na pierwszym miejscu listy Trójki, przebojem dostał się też na większość letnich festiwali. Wszyscy pamiętamy też, jak na jego warszawski koncert ustawiały się kolejki, owszem, tak typowe dla ulic stolicy, ale w latach 80. To, że chodziło tu właśnie o warszawski występ wydaje się nieprzypadkowe. Chociaż część fanów Taco na pewno zna jego inne utwory, takie jak np. „Awizo”, czy „6 zer”, to 90% stolicy zna go jako tego spoko kolesia, który zaśpiewał kilka słów o metrze i kebabie. Niewątpliwie, twierdzenie to jest nieco stolicocentryczne. Cóż, inne podejście do tematu oznaczałoby raczej, że Taco Hemingway cieszy się taką samą popularnością w całym kraju – w to zaś śmiem wątpić. Warszawski patriotyzm obudził się na dźwięk wypowiedzianych niczym magiczne zaklęcia nazw znanych stacji podziemnej kolejki tak samo jak wtedy, kiedy nuciliśmy „nie ma cwaniaka na Warszawiaka”. Niestety dla samego Taco, którego może nie szanuję szczególnie za muzykę, ale na pewno za działalność memogenną jaką było stworzenie „Hitler w poszukiwaniu elektro”, entuzjazm ten słabnie. Hemingway został już wypchnięty z pierwszego miejsca Trójki, nie spodziewam się też, aby w tym roku zawładnął Open’erem. Czekam zatem na następny warszawski akcent, który zagości w sercach milionów na kolejne kilka tygodni. (Martyna Nowosielska)

Gotye – „Somebody That I Used To Know”
Czy znacie termin samospełniająca się przepowiednia? W skrócie chodzi o nieświadomą sugestię, która sprawia, że rzeczy wydarzają się zgodnie z wcześniej nakreślonym schematem, choć wydaje się, że nie mieliśmy na nie wpływu. Mistrzem owego zjawiska jest Gotye – artysta, którego zgodnie z tekstem jego największego hitu, kiedyś rozpoznawaliśmy. Wouter De Backer, bo tak właściwie się nazywa, wdarł się szturmem na szeroko pojętą scenę muzyczną w 2012 roku, kiedy to wraz z Kimbrą wyśpiewał hymn złamanych serc okraszony malowniczym (dosłownie) teledyskiem z elementami nagości. Złośliwi mogliby uznać to za tani chwyt marketingowy, prawda jest jednak taka, że golizna ukonstytuowała tylko to, co i tak nieuchronnie by nastąpiło, a mianowicie absolutny sukces piosenki. Pierwsze miejsca na listach przebojów na całym świecie (osiem tygodni na liście billboardu), trasy koncertowe po najodleglejszych zakątkach globu i sztab naśladowców, z których niektórzy zrobili osobne piorunujące kariery („Walk Off the Earth”) – tak właśnie wyglądała codzienność multiinstrumentalisty z Australii jeszcze długie miesiące po wydaniu kultowej piosenki. Nagrody, zarówno dla pojedynczego utworu, jak i dla całej płyty „Like Drawing Blood”, posypały się jedna za drugą, Gotye zebrał wszystko co było do zgarnięcia włącznie z trzema statuetkami Grammy – dla najlepszego artysty alternatywnego, najlepszej piosenki w kategorii duety pop, oraz albumu roku.
Czas jednak upływał, a płyta, którą w 2013 roku wznoszono na szczyty nie wydała z siebie kolejnego singla (w prawdzie teoretycznie „I Feel Better” wypuszczono później niż „Somebody That I Used To Know”, ale i tak zdarzyło się to przed tym, jak wielki hit dotarł do starego kontynentu oraz USA, z perspektywy pozaaustralijskiej zatem po „Somebody That I Used To Know” nie było już nic więcej). Piosenka, do której jeszcze niedawno podrygiwała nam noga, stała się zużyta i denerwująca. Rozgłośnie zaczęły przerzucać się na kolejne hity, tym czasem Wouter De Backer wciąż wywiązywał się ze zobowiązań wielkich tras koncertowych, jakie zakontraktował na fali popularności. Efekt mogliśmy obserwować między innymi na warszawskim Torwarze podczas najsmutniejszego koncertu świata (najsmutnejsza relacja jest tutaj tutaj )
Od Gotye-szału minęły trzy lata. Czy Wouter De Backer pozostanie artystą jednego singla? Zobaczymy. Podziwiając jego muzyczne zdolności i australijską aparycję mamy nadzieję, że coś jeszcze wyjdzie spod jego twórczych palców. Jeśli tak się stanie – życzymy mniejszej skali – może to pozwoli uchronić talent przed krwiożerczą machiną komercji. (Monika Sadowska)
Hozier – „Take Me to Church”
O tym, że singiel ten ciągle ma moc świadczyć może fakt, że Zbigniew Hołdys uznał „Take Me to Church” najlepszą piosenką 2015 roku! Tak, tak, wie on, że utwór ten został nagrany dwa lata temu, ale według Mr. Perfect –” żaden inny song dotychczas go nie zdetronizował” (Newsweek). W tym samym zestawieniu za 2015 rok wspomina on również Adele. Kiedy ja usłyszałem po raz pierwszy „Take Me to Church” moja pierwsza myśl była następująca: to Adele w męskim wydaniu, to piosenka, o jakiej marzyli niektórzy twórcy Eurowizji w swych utopijnych wizjach o wzniosłości kompozycji. Nie zrozumcie mnie źle, to nie jest zła piosenka, nie, ale to przykład przeboju przemielonego przez stacje radiowe tyle razy, że w pewnym momencie stał się on nieprzyswajalny i ciężkostrawny. I to jest największy problem Hoziera i wspomnianej Adele – radio. Tyle że w przypadku Adele owe stacje miały większy wybór, bo 21 i 25 są nasączone przebojami, a Hoziera wszyscy znają tylko z tej jednej piosenki. To jest jeszcze większy problem i jeszcze większa presja na tym młodym Irlandczyku, który zapewne nigdy w życiu nie spodziewał się takiej popularności i uznania (nominacja do nagrody Grammy w kategorii Piosenka Roku). Czy był na to przygotowany? Nie brał udziału w żadnym talent show, nie był produktem żadnej wytwórni. Śpiewać i grać na gitarze nauczył się w szkolnym chórze. Później studiował muzykę w prestiżowym Trinity College w Dublinie. Studia jednak szybko rzucił chcąc skupić się na pisaniu piosenek. Okazało się, że to wszystko nie było takie proste. W ostateczności wrócił do domu rodzinnego i w zaciszu swojego pokoju skomponował przebój, który zmienił wszystko w jego życiu! „You don’t want a song to be bigger than yourself”, powie dla Rolling Stone. „I mean, do you? Maybe you do. I don’t know. I guess I’ll find out”. Na koniec moja rada, by nie mierzyć się z tym sukcesem, nie próbować napisać jeszcze lepszej piosenki, jeszcze większego przeboju. Nawet jeśli świat miałby o nim zapomnieć, lepiej by robił swoje bez presji i ścigania się z oczekiwaniami radiostacji i słuchaczy. (Mariusz Godzisz)

Co państwo na to?