
W poszukiwaniu zaginionego brokatu
Filmowym przebojem 2018 roku była wikipediowa (ale często mijająca się z prawdą) biografia Freddiego Mercury’ego „Bohemian Rhapsody”. W trakcie seansu wielu widzów pewnie westchnęło z tęsknotą: Kiedyś to były gwiazdy! Ubóstwiane przez miliony, utalentowane, a przede wszystkim – ekstrawaganckie.
Kto był ostatnią taką gwiazdą? Wydaje mi się, że Lady Gaga. Ale to było parę lat temu. Po wydaniu „Artpopu” Gaga zaczęła występować z Tonym Benettem, przeistoczyła się w elegancką diwę z Las Vegas, a teraz jest hollywoodzką gwiazdą dzięki roli w „A Star Is Born”, melodramacie muzycznym z elementami science-fiction. Coś mi mówi, że Stefani Germanotta chyba już nie wróci do dziwaczności, mięsnych kreacji (całe szczęście!) i scenicznych ekscesów. Jeśli Gaga była nową Madonną, to czekamy na nową Gagę. Ale czy ktoś taki jest na horyzoncie?
Ostatnio furorę robi Billie Eilish, którą David Grohl nazwał „nową Nirvaną”, ale Billie nagrywa raczej klasyczny, nowoczesny pop i wygląda jak „alternatywna” dziewczyna z Instagrama. Albo jak emo-raperka. Ariana Grande – chyba największa popowa wokalistka młodego pokolenia – śpiewa i wygląda tak, jakby chciała podobać się dosłownie wszystkim, i robi to z powodzeniem (pozdrawiam niezal). Taylor Swift ma image dziewczyny zwyczajnej, tylko trochę ładniejszej i bogatszej niż „koleżanki z psychologii” (przepraszam, takie skojarzenie). Adele to Adele, wielki głos i tak dalej, ale wizerunkowo jest zachowawcza: kiedyś była dziewczyną z sąsiedztwa, a teraz to pani z Zary. Jest jeszcze Beyonce, ikona popu i pop-feminizmu, posągowa jak egipska królowa, lecz ona też lubi udawać (?) normalną kobietę, która miewa kłopoty z małżonkiem, ale pokazuje całemu światu, że zawsze istnieje happy end: peace, love & Luwr. A propos sztuki: pewna ekstrawagancja jest widoczna u Florence Welch, która pielęgnuje w muzyce teatralną tradycję: wizerunek poetki z XIX wieku, która uciekła w sukni Ofelii ze szpitala dla obłąkanych i na wichrowych wzgórzach, podczas burzy, śpiewa epickie ballady do Księżyca. Jej ostatnią płytę Anthony Fantano nazwał „art-popem” i chyba wszyscy się zgodzą, że Florence tworzy stylową, ambitną muzykę, ale dla części publiczności dalej jest „indie-alternatywą” – jak Arctic Monkeys (a nawet – Jezu, czemu? – Coldplay). Nie zapominajmy o Lanie Del Rey, której bliżej do Florence niż pop-wokalistek, bo obie są Artystkami przez duże „A”, ale Lana to Lana, trochę osobna kategoria, a jej ekstrawagancja sceniczna jest specyficzna. Poza tym Lana i Florence to wyjątki potwierdzające smutną regułę.
Pytanie brzmi: czy żyjemy w epoce normalności – prawdziwej lub pozorowanej? Czy w muzyce normalne osoby, czyli „takie jak my” (wiem, taka opinia nas obraża), najlepiej się sprzedają lub streamują? Dawniej ludzie chcieli być jak gwiazdy, a teraz gwiazdy chcą być jak ludzie – coś w tym jest, niestety. Pamiętamy, jak wyglądały zespoły hipisowskie, punkowe, glamowe, gotyckie, new romantic, hair metalowe. Jak wyglądali piosenkarze i piosenkarki z „szalonych” lat 80., a nawet Spice Girls, Britney Spears czy Backstreet Boys, bo mityczne „kolorowe” lata 90. też już generują nostalgię oraz tęsknotę za ekstrawagancją. Jakim cudem panowie w krzykliwym makijażu i w panterkowych leginsach kiedyś byli nie tylko idolami, ale też symbolami seksu dla normalnych – nie subkulturowych – fanów i fanek (przy okazji, ostatnim podobnym zjawiskiem było emo)? Tak, taka była moda – ale głównie wśród muzyków. Ulica trochę inaczej się ubierała. Ulica nie była wybitnie tolerancyjna, chociaż, pod wieloma względami, akceptowała więcej niż dzisiaj. Aktualnie dominuje minimalizm i monochromatyzm. Sprawdźcie w szafie, ile macie dziwnych, kolorowych ubrań, a ile prostych rzeczy: białych, szarych i czarnych. Więc chodzi o modę, oczywiście, ale dlaczego wygląd śmiertelników i artystów jest prawie identyczny? Te dwa światy inspirują się sobą nawzajem, a największym światowym wybiegiem jest Instagram, więc globalna moda na normalność (no, pomijając k-pop, itd.) jest zarówno odgórna, jak i oddolna – jest po prostu ogólna. A to jest dziwna sytuacja.
Najwięcej ekstrawagancji widzę u raperów i emo-raperów. To oni coraz chętniej eksperymentują z wizerunkiem, z byciem wielkanocną pisanką, a nawet z tzw. niemęskimi strojami, co nie zmienia faktu, że w tym środowisku dalej jest generalnie dużo mizoginii i homofobii, a tolerancja często kończy się na kolorowym futrze, które fajnie wygląda na wideoklipie. W popie króluje normalność, przeciętność, nijakość – Ed Sheeran i setki innych chłopaków w stylu „syn sąsiadki” albo „student politechniki”, a w najlepszym wypadku „model z reklamy dżinsów”. W Polsce wizerunek everymana prezentuje Dawid Podsiadło – całym fajnym sobą, dlatego prawie wszyscy go lubią. Normalność = komercyjność. Widocznie w czasach agresywnej wojny pomiędzy obyczajowym liberalizmem a konserwatyzmem, artyści (albo ich menadżerowie) boją się utraty nawet paru fanów, więc wybierają bezpieczną opcję, w której warunkiem jest niekontrowersyjność, apolityczność, a nawet aseksualność. Czy w takim razie ekscentryczność zeszła do podziemia? Chyba nie. Pomijając wyjątki, takie jak Perfume Genius, Arca czy Anohni, tam również nie znajdziemy wielu barwnych postaci. Nie znajdziemy nawet kogoś na poziomie Morrisseya z kwiatkami. Większość zespołów rockowych – pomijając modne tatuaże – wygląda jak czterech facetów, którzy po wizycie u barbera idą gdzieś na piwo (craftowe). Taki styl jest okej, ale – u muzyków, u artystów – zbyt normalny, zbyt nudny, prawda? Może wam też brakuje kogoś naprawdę dziwnego? Kogoś, kto wygląda jak istota nie z tego świata? Kogoś, kto wygląda jak PRAWDZIWA gwiazda?
To nie musi być Klaus Nomi. Ale kim byłby Bowie, gdyby wyglądał jak jego fani? Gdyby Björk wyglądała jak pani z biura? Ekstrawagancja wizualna i ekstrawagancja muzyczna to naturalne połączenie. Te sfery się dopełniają i tworzą sensowną, efektowną, artystyczną całość. A zresztą: czy „normalność” nie jest tylko kulturowym konstruktem? Kompromisem? Czy wszyscy wyglądamy tak, jak chcemy? Zachowujemy się tak, jak chcemy? Czy bycie „normalnym człowiekiem” nie jest zwykłą rolą – nawet większą (ale nudniejszą) niż sceniczne kreacje Bowiego? Jego maski były jego prawdziwymi twarzami. W tym wszystkim nie chodzi nawet o sztukę, tylko o szczerą ekspresję tego, jacy naprawdę jesteśmy. Ale pamiętajmy, że to są czasy, w których nawet gwiazdy powinny być zwyczajne, dostępne (w Internecie), życiowe. Jakiś czas temu Harry Styles nagrał „Sign Of The Times” – bardzo ładną piosenkę „w starym stylu”, brzmiącą jak miks Queen i Aerosmith. Opinie były mieszane, ale powtarzały się zarzuty: to jest zbyt pompatyczne, zbyt melodramatyczne. Może to jest właśnie ten „znak czasów”, o którym powinien śpiewać Styles? Bo wygląda na to, że epickie ballady są teraz czymś niefajnym, pewną przesadą. „I Will Always Love You”, „My Heart Will Go On”… takie rzeczy teraz by nie przeszły. Ludzie są zbyt cyniczni, zbyt ironiczni? A może ktoś inny (dalej Iluminaci?) decyduje za nas, jacy jesteśmy, co lubimy i czego potrzebujemy?
Moda się wiecznie zmienia, taka jest jej natura. Moda czerpie garściami z przeszłości, czyli z czasów, gdy w muzyce (na estradzie!) istnieli ekscentryczni, ekstrawaganccy artyści. Może doczekamy się renesansu wielkich gwiazd – komercyjnych i alternatywnych – bo wtedy jest po prostu lepiej i ciekawiej. Może już teraz jest gdzieś ktoś a la Björk, Bowie, Prince, czy Mercury. I pewnie ktoś im powie, żeby się przebrali, znormalnieli, zaśpiewali coś „po ludzku”, dla ludzi. Mam nadzieję, że zachowają się jak prawdziwe gwiazdy, jak prawdziwi artyści, i powiedzą: NIE.
Co państwo na to?