Rzeczy, których się wstydzimy
Działalność MusicNOW! opiera się na podpowiadaniu, doradzaniu i odradzaniu czego słuchać, a czego lepiej nie. Muzyka dzieli się podobno jedynie na dobrą i złą, ale o gustach się nie dyskutuje. Bez względu na to, w jakim miejscu jesteśmy teraz, jesteśmy przekonani, że każdy z nas słuchał kiedyś złej muzyki. Dziś luzujemy gumki w gaciach i bijemy się w piersi: oto wykonawcy, których słuchaliśmy lata temu, a do których dziś przyznajemy się niechętnie.
Scooter
Jakiś czas temu dokonałem coming outu. Tak, jestem dyskomanem, nie ma zmiłuj, zaś wszystkie teksty, które popełniłem na temat wysublimowanych elektroników w stylu Autechre czy Abula Mogarda to tylko sublimacja tego prostego pragnienia. Kto raz zakaził się wirusem hard dance’u, ten już do końca życia poszukiwał będzie tego jednego beatu w tysiącu kawałkach, ostatecznie mierząc się z kolejnymi warstwami elektronicznej epopei (i przy okazji kształcąc się w ten sposób).
Bo przecież Scooter był na początku (teraz zawsze i na wieki wieków…), mozolnie klejąc z bełkotliwych parareligijnych śpiewów rodem z Dead Can Dance, rave’owych beatów i house’owych klawiszków podkład pod tajemne słowa stanowiące wielką księgę życia chłopaka w głębokiej podstawówce lat 90. Słynne prorocze zaśpiewy H.P. Baxxtera (jak H.P. Lovecraft – czy nie widzicie tu ukrytego sensu? To nie może być przypadek. Być może Scooter ma coś wspólnego z Wielkimi Przedwiecznymi z R’lyeh…) brzmiały równie mocno, gdy pytał on bez wstydu krzycząc do zagrzewającej do walki szkockiej melodii: „How much is the fish?!!!” (jeden wykrzyknik nie odda mocy tego wołania na puszczy)”, jak i gdy przeklinał niedawno 2020 rok, rok pandemicznej klęski i rok wzrastających fortun i tak już bogatych bogaczy, wrzeszcząc przez maseczkę: „FCK2020”!
Jest w Scooterze coś apokaliptycznego, ale i jest jakaś nadzieja – być może nadejdzie czas ostatecznej wiksy, podczas której wszyscy jeszcze zatańczymy w postpandemicznym świecie bez podziału na tych, co od Warpa i tych, co od manieczek, słysząc w głowie słowa „Faster, Harder, Scooter”! (Bartłomiej Błesznowski)
The Kelly Family
Kiedy w gronie redakcyjnym omawialiśmy nasze wybory do tego fonotypu, usłyszałam, że słuchanie Kelly Family to nie wstyd – to klasyka. Kilka dni później, wychodząc na spacer z psem, usłyszałam „An Angel” grający na całą ulicę. Co więcej, gdy wracałam, „An Angel” brzmiało dalej. Poczułam, jak na wspomnienia sprzed ćwierć wieku rumienią mi się policzki. I to nie tylko dlatego, że potrafię zaśpiewać każde słowo tej piosenki.
W latach 90., na które przypadało moje dzieciństwo, Kelly Family byli fenomenem. Dziewięcioro rodzeństwa śpiewało w kilku językach, grało na instrumentach i komponowało chwytające za serce piosenki o miłości i szczęśliwych zakończeniach. Muzyka i tradycja wchłaniała ich partnerów i dzieci bez zająknięcia. Przyjeżdżali na festiwal w Sopocie, pisało o nich „Bravo” i „Popcorn”, dziewczyny płakały. Byli trochę jak boys/girlsbandy, których fala miała dopiero nadejść – każdy inny, każdy wyjątkowy.
Jak oni mi imponowali! Nomadycznym trybem życia, talentami, a przede wszystkim długością włosów. Miałam cztery kasety i dwa grube zeszyty z wycinkami z gazet, a plakaty na ścianie zastępowały tapetę.
Po latach promieniujące z rodziny Kelly harmonia i miłość okazały się być jedynie ładnym opakowaniem, bo pod powierzchnią było mniej kolorowo niż na zewnątrz. Moja przygoda z rodzeństwem zakończyła się po albumie „Almost Heaven”, ale jak się okazuje, Kelly Family w pomniejszonym składzie śpiewa po dziś dzień. A Paddy, ekhm – Michael Patrick Kelly, jest autorem jednego z największych hitów ubiegłego roku. (Ewa Bujak)
The Rasmus
Nie jestem zwolenniczką myślenia, że istnieje coś takiego, jak guilty pleasure, bo jeśli coś mi się podoba, to znaczy, że mi się podoba i tyle. Jednak są rzeczy, o których rzadko mówię publicznie, a kiedy mam ochotę na sentymentalną wycieczkę, to na Spotify zaznaczam „tryb prywatny”… Jednym z zespołów, który mieści się w tej kategorii jest fińskie The Rasmus. Jeśli we wczesnych latach 2000 nie żyliście pod kamieniem, to prawdopodobnie słyszeliście w radio charakterystyczne „ooo ooo”, które otwierało ich największy hit „In The Shadows”, którym zasłynęli też w Polsce (mimo że na koncie mieli wcześniej kilka płyt, co wiem, bo specjalnie jedną czy dwie kupiłam na wakacjach z rodzicami za granicą, bo w kraju nad Wisłą nie były dostępne, co też świadczy o poziomie mojego uwielbienia). Możecie też pamiętać ich „niecodzienny” styl – wokalista Lauri Ylönen był znany z ozdabiania włosów piórami, pomalowanych paznokci i czarnego makijażu. Na ciele miał wytatuowany portret Björk w sukience w kształcie łabędzia (może tak zaczęła się moja miłość do alternatywy i zespołu Swans?). W teledyskach jego gałki oczne pokrywały się czarną barwą zanim robiła to Billie Eilish.
Kiedy The Rasmus święcili triumfy na listach przebojów ja byłam w gimnazjum. I był to jeden z pierwszych zespołów w moim życiu, który naprawdę uwielbiałam – między innymi przebrałam się za Lauriego na szkolną imprezę (nie, nie pokażę zdjęcia, chociaż nadal wisi na tablicy korkowej w moim pokoju w domu rodzinnym), a jego zdjęcia kolekcjonował na dyskietkach. Ich koncert w Stodole był też pierwszym poważnym koncertem w moim życiu. Pamiętam, że z tej okazji paradowałam w dzień koncertu po szkole w przygotowanej w domu koszulce z informacją, że dziś grają w Warszawie (czemu byłam taka cringe’owa nie wiem, ale teraz patrzę na to z czułym uśmiechem). Na koncert musiał pójść ze mną i przyjaciółką mój tata, ponieważ osoby poniżej 16 roku życia wchodziły tylko z opiekunem. Ojciec się poświęcił, cały koncert stojąc z tyłu i, jak wspominał, oglądając grupę Finów grających w pokera. Rzekomo. Oczywiście po wszystkim narzekał, jak to nie przystaje w ogóle do Pink Floyd, a ja umierałam ze szczęścia (cała ubrana na czarno i z ustami wymalowanymi czarną pomadką).
The Rasmus nierozerwalnie łączy się też z początkami związku z moim mężem – kiedy poznaliśmy się w gimnazjum, w radiu poza „In The Shadows” leciało również „Sail Away”, inny, znacznie bardziej romantyczny utwór mojego ówczesnego zespołu numer jeden. I jakoś nam się ubzdurało, że to „nasza” piosenka, której tekst stał się nawet elementem prezentu ode mnie dla niego z okazji pierwszej rocznicy. Z moim mężem jestem do dziś (czyli już 15 lat), więc chociażby ze względu na to mam duży sentyment do tego „entry level do bardziej kontrowersyjnych rzeczy” zespołu. I czasem, kiedy nikt nie patrzy i nie słucha, puszczę sobie nawet ich kawałki ze Spotify, zadziwiona, że wciąż znam teksty na pamięć.
A poza tym ej, utwory z „Dead Letters” to naprawdę były bangery! (Martyna Nowosielska-Krassowska)
Bon Jovi
Jako namiętny czytelnik Bravo (Popcorn z racji ceny był gazetką raczej świąteczną) przez połowę podstawówki byłem totalnie obcykany z pełnym spektrum wszystkich muzykopodobnych wyrobów wczesnych lat 90. Dosyć szybko porzuciłem plany namówienia rodziców na fryzurę wzorowaną na wyżelowanym na sztywno, tlenionym blondasie o niemieckich rysach z boysbandu Take That (wizualnie to taki Billy Idol z czasów „Shock to the System” w wersji soft), postanowiłem zostać wiernym fanem stereotypowego szit rocka z USA i stylizować się za sprawą nieco innych środków.
Krótkie jeansy odziedziczone po tacie własnoręcznie ozdobiłem logotypami Def Leppard, Dare, Dokken, Ugly Kid Joe, Guns N Roses, oraz rzecz jasna mojego ulubionego Bon Jovi, i czułem nieodpartą wyższość nad resztą mniej wyedukowanych muzycznie dzieciaków z podwórka. Równolegle moja kolekcja pirackich kaset magnetofonowych zaczęła pęcznieć w zatrważającym i niekontrolowanym tempie. Oto niewątpliwa zaleta dzikich lat 90. – oferta pirackich wydawców była bardzo rozległa i nader często aktualizowana.
Album „7800 Farenheit” był w domu od zawsze (początkowo patrząc na okładkę myślałem, że Jon Bon Jovi jest centurionem), ale mój pierwszy świadomy zakup to „Keep The Faith” – album, który definitywnie zamknął erę kolorowych lajkrów i lakieru do włosów w karierze Bon Jovi. Bardziej zwyczajny, uliczny look z wektorem w stronę country & western przyniósł ze sobą delikatne wyostrzenie brzmienia. Po pewnym czasie uznałem, że jestem już gotów na mocniejsze doznania i jeszcze przed długi czas terroryzowałem kasetowego sprzedawcę z bazarku o polecenie czegoś z „lżejszego hard rocka”.
W teorii opowiadam o tym z bardzo odległej perspektywy, ale wystarczył jeden rzut oka na tytuły piosenek z lat 85-92 i okazało się, że tryb prywatny to zbyt daleko idące środki ostrożności – nie muszę niczego odtwarzać, większość refrenów piosenek Bon Jovi nigdy nie przestała wybrzmiewać w mojej głowie. Co gorsza, pamiętam również, że wspomniana wcześniej zmiana image’u lidera miała związek z nadpaleniem imponującego tapira w ognisku – fryzurę a’la księgowa z lat 2000 ze zgliszczy wyciął własnoręcznie tata Pana Jona. Właśnie przestałem mieć do siebie pretensje w paru sprawach – jakim cudem miałbym pamiętać o urodzinach rodziców skoro od tylu lat przechowuję w głowie szczegółową biografię grupy Bon Jovi? (Marcin Gręda)
Feel
Ciężko mi jest pisać taki tekst, ponieważ ja się zasadniczo niczego w muzyce nie wstydzę i nigdy nie miałem w sobie uczucia wstydu, kiedy odgrzebywałem stare kawałki z przeszłości. A było z czego, ponieważ przechodziłem bardzo różne muzyczne fazy przez całe swoje życie, od których co niektórym włos by się zaczął jeżyć na głowie. Jeśli coś się podoba, to się podoba. Jeśli nie, to nie. Tak jakoś zawsze ze mną było. Więc ten tekst nie będzie o tym czego się wstydzę, a bardziej o tym do czego puszczam oczko z uśmieszkiem.
Wrócę więc do swoich muzycznych początków czyli do roku 2007. Wtedy zacząłem w sposób bardziej świadomy interesować się dźwiękami, lecz ciągle nie wiedziałem od czego zacząć swoją muzyczną przygodę. Logicznym wydawało się, że od tego, co leci w radiu, bo przecież dla ośmiolatka radio = dobra muzyka. A wtedy w każdym radiu leciał Feel. Przyznam, że oszalałem na punkcie tego zespołu. Nie wyobrażałem sobie w tamtym momencie niczego fajniejszego. Było w tej muzyce wszystko. Melodia, energia, wpadający w ucho tekst, dobra produkcja, nie za ostro. Krótko mówiąc polski pop-rock. Dopiero z czasem, koledzy powiedzieli mi, że słuchanie Feela to siara i, że jeśli chce posłuchać czegoś mocnego, to żebym odpalił sobie Green Day’a. W tamtej chwili wszystko poszło już swoją drogą i na Feela zacząłem patrzeć z zażenowaniem, no bo w końcu teraz miałem już nie osiem, a dziewięć lat i słuchałem ciężkiego rocka.
Po dłuższym czasie jak już przeszedłem różne muzyczne fazy i wyluzowałem z tą muzyczną napinką, odpaliłem sobie Feela już nie w swoim pokoju na discmanie, a w odtwarzaczu prowadząc swój pierwszy (i jedyny póki co) samochód. Stwierdziłem wtedy: „Jak się przyjemnie tego słucha”. Wiecie jak to jest. Człowiek ledwo odrósł od podłogi i już mu się zbiera na sentymenty. Ale tak wróciłem myślami do tamtych chwil kiedy świat był dużo prostszy i nie martwiłem się o recenzje, opinie czy komentarze, ponieważ nie miałem o tym zielonego pojęcia. Czy pod kątem muzycznym nie jest to zbyt wysmakowane? Tak. Czy teksty są nie wiadomo o czym? Oczywiście. Czy wokalista śpiewa jakby miał potrzebę zrobienia toaletowej czynności nr. 2? Bez komentarza.
Po sukcesie ich debiutanckiej płyty zespół zniknął i przestał kogokolwiek interesować – w tym mnie, mimo ciągłej aktywności albumowo-koncertowej. Jednak do tego debiutu, z którego pochodzą kultowe kawałki, jak „Jest już ciemno” czy „Pokaż na co cię stać” wracam do dziś, ponieważ jest to kawał chwytliwej muzy z masą nostalgicznych wspomnień. (Krzysztof Szyc)
PS. Jestem w posiadaniu debiutanckiej płyty z autografem Piotra Kupichy. Nie rzucajcie ofert, bo nie oddam jej za żadne skarby.
PS 2. Jeśli ktoś jest w posiadaniu nagrania z podstawówkowego konkursu piosenki anglojęzycznej, jak z chłopakami śpiewamy „Sweet Harmony”, proszę o przesłanie.
Co państwo na to?