Przestańmy się wstydzić Eurowizji
To nie jest obciachowy konkurs popowy. To jest konkurs muzyczny – mówił na konferencji prasowej po wygranej na sobotnim finale Eurowizji wokalista zespołu Måneskin Włoch Damiano David. Zdjęcia, na których siedzi przed dziennikarzami niemal nago (na występie po ogłoszeniu wyników rozdarł sobie obcisłe, nawiązujące do glam rockowej stylistyki spodnie), w makijażu, z czarnymi paznokciami, pijąc szampana prosto z butelki i podnosząc nogę odzianą w but z gigantycznym obcasem, obiegły już internet jako “ikonicznie”.
Od dłuższego czasu oglądam konkurs piosenki Eurowizji co roku. I co roku po konkursie widzę wysyp tekstów o tym, jak to “w końcu wygrała muzyka”. Już samo to powinno nam dać do myślenia, że skoro muzyka “w końcu wygrywa” co roku, to znaczy, że może to nie jest tak, że muzyka na Eurowizji nie ma znaczenia. Wystarczy przejrzeć kilka zwycięstw z ostatnich lat.
W 2014 roku wszyscy skupili się na fakcie, że statuetkę zabrała do domu austriacka drag queen z brodą, czyli Conchita Wurst, co miało udowadniać, jakim to “cyrkiem” jest ta impreza. Problem w tym, że to właśnie na Eurowizji wzniesiono się ponad jej (swoją drogą wspaniały) wizerunek sceniczny i doceniono to, co naprawdę ma znaczenie w takim konkursie – świetną balladę zaśpiewaną głosem, który obejmuje kilka oktaw (tu przypomnę, że zgodnie z regulaminem na Eurowizji nie można używać playbacku – wszyscy śpiewają na żywo). Oczywiście konkurs to też święto campu (konwencja stylistyczna przypisująca pewnym rzeczom wartość dlatego, że są w złym guście, lub z powodu ich wymowy ironicznej), które bardzo chętnie oglądają osoby ze środowiska LGBTQ i na którym akcenty równościowe są bardzo widoczne, a wszelkie konwencje – estetyczne, czy dotyczące płci – łamane. Jednak odpowiedzmy sobie sami – czy to coś złego? Gdyby Eurowizję reżyserował John Waters, wtedy pewnie nazwalibyśmy ją “kultowym dziełem”.
W dodatku organizatorzy i fani są świadomi tego, że konkurs rządzi się szczególnymi prawami, co pokazano między innymi w jednym z występów-przerywników w 2016 roku (i nie, nie było to ‘wyśmianie’, jak twierdzą niektórzy):
W kolejnych latach nie było gorzej. W 2015 roku konkurs wygrał Måns Zelmerlöw z piosenką “Heroes”, którą pewnie wielu z nas kojarzy i nawet nie wie, że swoje początki ma właśnie w konkursie Eurowizji. Bardzo przyzwoity popowy utwór dał wtedy Szwecji możliwość organizacji konkursu w 2016 roku, kiedy to wygrała Ukrainka Jamala. Oczywiście w pewnym sensie było to zwycięstwo polityczne – poparcie dla kraju, który przeżywał wtedy wzmożenie rosyjskich działań w okolicach Krymu. Jednak była to też obiektywnie bardzo dobrze zaśpiewana i wzruszająca piosenka. W 2017 roku reprezentacja Rosji nie mogła wjechać na Ukrainę i nie wzięła udziału w konkursie, co też nie jest bez znaczenia. W tym roku podobnym akcentem było wykluczenie z finałów Białorusi, która dwukrotnie zgłosiła do konkursu piosenkę o zabarwieniu politycznym wspierającym reżim Łukaszenki. Co znamienne, na Białorusi po raz pierwszy w tym roku to publiczny nadawca, a nie publiczność, wybrał swojego reprezentanta.
Podczas edycji w 2017 roku z utworem “Amor pelos dois” zwycięstwo dla Portugalii zapewnił Salvador Sobral. W internecie pojawiło się chyba najwięcej w historii konkursu okrągłych zdań na temat triumfu muzyki nad “show”, tak jakby nikt nie miał uszu w latach poprzednich. Duncan Laurence, czyli zwycięzca z tegorocznego państwa-gospodarza, Holandii, też może pochwalić się niezłą kompozycją i świetnymi warunkami wokalnymi.
Jednak czy naprawdę jest sens udowadniać, że muzyka naprawdę ma ogromne znaczenie w tym konkursie? Czy takie show to nie jest coś, czego potrzebujemy również z innych powodów – radości, emocji, poczucia wspólnoty? To wszystko rzeczy, które są szczególnie ważne teraz, kiedy świat walczy z pandemią COVID-19 (przez którą nie odbyła się ubiegłoroczna edycja, na której ogromne szanse na wygraną miały dwa zespoły z powodzeniem bawiące się memiczną stylistyką – rosyjski Little Big i islandzki Daði og Gagnamagnið). W tym wypadku zwycięstwo Włochów, których pandemia dotknęła szczególnie mocno, wydaje się bardzo symboliczne.
Chociaż zupełnie obiektywnie Måneskin dali po prostu doskonały występ. Glam rock, nieprzebrana sceniczna charyzma, chwytliwa i mocna kompozycja, a do tego śpiewny język włoski sprawiły, że ciężko było nie dać się porwać tej ekipie (której wygraną zresztą wieszczyłam od kiedy ich uczestnictwo w konkursie zostało w ogóle ogłoszone). A wspominany Damiano David skradł serca co najmniej połowy Europy. I jak wynika z zacytowanego na początku zdania z konferencji prasowej nie wywyższa się ponad swoich kolegów, jak co poniektórzy fani rocka, którzy uważając swój ulubiony gatunek za lepszy od reszty od soboty nawijają o tym, jak to w końcu prawdziwe brzmienie zwyciężyło na Eurowizji. Jeśli nie możecie uznać, że z powodzeniem prezentować mogą się tam różne stylistyki to tylko przypomnę, że już kilkanaście lat temu konkurs wygrał zespół Lordi, więc nie, to nie pierwszy raz.
Zresztą nie tylko Włosi zaprezentowali w tym roku coś, co zapamiętamy jeszcze na długo. To był naprawdę mocny konkurs, na którym oczywiście były też występy z kategorii śmieszki (Niemcy – wasz wielki, tańczący, środkowy palec będzie mi się śnił po nocach), które też wszyscy w pewnym sensie kochamy, to wiele ekip równoważnie walczyło o pierwsze miejsce. A poniżej zaledwie kilka przykładów dla wciąż nieprzekonanych.
Islandia – Daði og Gagnamagnið – 10 years
Daði Freyr powrócił na Eurowizję po niemożliwości wystąpienia w 2020 roku i ponownie skradł wszystkim serca wchodząc do finału bez możliwości występu na żywo z powodu koronawirusowej kwarantanny. W swoim występie mieli wszystkie ‘obowiązkowe’ elementy eurowizyjne, ale pozbawione napinki. W tle mieliśmy uroczą historię miłości wokalisty i jego żony (która też jest w zespole), a na scenie układ taneczny, który wszyscy staramy się teraz powtórzyć. Jeśli ktoś na OFF Festivalu widział Retro Stefson, to na pewno przyzna, że miejsce znalazł by sobie na nim również Daði Freyr z ekipą (chętni mogą obejrzeć go w przyszłym roku w stołecznej Hydrozagadce).
Ukraina – Go_A – Shum
Podobnie jak Daði Freyr przedstawiciele Ukrainy też bez problemu odnaleźliby się na festiwalach muzyki alternatywnej. Ich połączenie elektroniki i folku w utworze o rytuałach przodków mających powitać wiosnę mogłoby zaistnieć obok innych inspiracji folkiem chociażby na scenie eksperymentalnej w Katowicach. Tu mamy też przykład wspomnianego poczucia wspólnoty – przedstawiciele Ukrainy i Włoch wspierali się nawzajem w konkursie, a ostatecznie na zwycięskiej konferencji Måneskin podali ich jako swój ulubiony występ, podczas kiedy widzowie i jury z Ukrainy przyznali im maksymalne 24 punkty.
Szwajcaria – Gjon’s Tears – Tout l’Univers
To właśnie Szwajcaria do ostatnich minut walczyła o zwycięstwo z włoskim zespołem. Wokalista o pseudonimie Gjon’s Tears zaprezentował balladę, której nie powstydziłyby się gwiazdy takie jak Florence Welch czy Patrick Wolf. A na festiwalach pokroju Open’era na pewno zebrałby rzesze fanek.
Rosja – Manizha – Russian Woman
Rosja niejednokrotnie na Eurowizji prezentuje bardzo wysoki poziom i jest czarnym koniem rozgrywki. Nie inaczej było tym razem. Manizha spotkała się z krytyką ze strony władz w rodzinnym kraju – trudno się dziwić, kiedy w swoim utworze rapowo-folkowym zaprezentowała silny feministyczny przekaz, a podczas konkursu otwarcie wyrażała poparcie dla środowisk LGBTQ. Poza niezaprzeczalnymi walorami muzycznymi, występ był pełen interesujących akcentów. Wokalistka zaprezentowała dwa stroje – jeden to gigantyczna suknia uszyta z kawałków sukienek kobiet z całej Rosji mająca pokazywać różnorodność kraju, a drugi to czerwony kombinezon, który miał być wyrazem wsparcia dla kobiet pracujących.
Z kawałem głosu zaprezentowała się również Destiny z Malty (którą porównuje się tu i ówdzie do Lizzo), zaskoczeniem był występ kultowego belgijskiego Hooverphonic, a zespoły takie jak The Roop z Litwy, Fyr Og Flamme z Danii (niestety tylko w półfinale) czy The Black Mamba z Portugalii zabrały nas na podróże w czasie – oczywiście z odpowiednią dozą przerysowania.
Wygrana muzyki i Måneskin nie jest żadnym zaskoczeniem, “promykiem nadziei” na zmiany w konkursie, czy cokolwiek innego, co piszą wszelakie portale, które konkursem interesują się przelotnie raz do roku i chyba nie do końca go rozumieją. Muzyka ma tu ogromne znaczenie od zawsze. I tak, tak samo jak luz i kicz, który tak wszyscy krytykują, a skrycie z chęcią oglądają, kiedy nikt nie patrzy. Przestańmy się wstydzić miłości do Eurowizji. A hejterom możecie odpowiedzieć jedno – to nie kicz, to camp!
zdjęcie główne: EBU / ANDRES PUTTING
Co państwo na to?