Przegapione urodziny – dwie zapomniane płyty, które świętowały pięćdziesiątą rocznicę wydania w 2019
Pożegnany niedawno rok 2019 dawał nam sporo okazji do powrotu w przeszłość, a dokładniej do cofnięcia się o 50 lat. Autorską wizję roku 1969 zaprezentował Quentin Tarantino w „Pewnego razu w… Hollywood”. Amerykanie lądują na Księżycu, sekta Charlesa Mansona terroryzuje Hollywood, a rewolucja seksualna staje się faktem. Wszystkim wydarzeniom towarzyszy wyjątkowa lista przebojów, którą w tamtym okresie tworzą m.in. Led Zeppelin (album debiutancki oraz „II”), Rolling Stones („Let it Bleed”) czy The Beatles („Abbey Road”). Tę kultową wyliczankę albumów i zespołów kształtujących brzmienia roku 1969 mógłbym kontynuować jeszcze przez kilka akapitów. Nie zamierzam jednak powielać pracy redaktorów prowadzących Trójkowy Top Wszechczasów – dzisiaj zapraszam na afterparty osobliwości wydawniczych, które również (obok „Space Odity” czy „In the Court of the Crimson King”) świętowały półwiecze istnienia w roku 2019.
Szczypta zapomnianej magii
Buffy Sainte-Marie – „Illuminations” (Vanguard 1969)
Podobno w literaturze najważniejsze są pierwsze zdania. Tak samo jest w przypadku muzyki – dobrze, jeżeli płyta zaczyna się od trzęsienia ziemi, a napięcie narasta wraz z kolejnymi utworami. Buffy Sainte-Marie wzięła sobie do serca hitchcockowską sentencję. „Illuminations”, szósty album w dorobku kanadyjskiej Indianki, zawiera prawdopodobnie najciekawszy „otwieracz” w historii muzyki XX wieku. „God is alive, magic is afoot” to wyjątkowa interpretacja wiersza autorstwa Leonarda Cohena (dobrego znajomego artystki), pochodzącego z noweli „Piękni przegrani”. „Książka Leonarda skradła mi serce w 1963 roku, podobnie jak pomysł z elektronicznym przetworzeniem wokalnym tej kompozycji na płycie. Miałam zaplanowaną sesję nagraniową, Leonard był akurat w mieście. Oparłam dwie karty z jego książki o stojak i po prostu zaśpiewałam, improwizując jednocześnie melodię i partię gitarową. Zawsze chciałam nagrać to ponownie, ponieważ uwielbiam sposób w jaki siła słów naturalnie steruje muzyką i napędza ją, nie zwracając uwagi na metrum” – wspominała po latach Kanadyjka. Przetworzone za pomocą syntezatora wokale Buffy stanowią barwną warstwę – w zależności od momentu przebijającą się na pierwszy plan lub pozostającą w tle. Tytułowa fraza wiersza odbija się echem niczym mantra – towarzyszy i nakłada się na oryginalny, nieprzetworzonym elektronicznie głos artystki. Magia zaczyna działać, a my powoli zatapiamy się w mistycznej przestrzeni.
Patrząc przez pryzmat dyskografii Buffy Sainte-Marie, „Illuminations” to wyskok artystyczny, który nie powtórzył się już nigdy w jej karierze. Tradycyjny folk spotyka się tutaj z eksperymentalną elektroniką oraz rockową psychodelią. W produkcji albumu wykorzystano jedną z ciekawszych zabawek lat 60. – syntezator Buchla (polecam zapoznać się z tym sprzętem). Dzięki urządzeniu możliwa była nie tylko ingerencja w warstwę wokalną, ale także wygenerowanie intrygujących brzmień, stanowiących głównie przejścia pomiędzy poszczególnymi kompozycjami. Momentami brzmi to tak, jakby panowie
z Silver Apples w wolnej chwili podrzucili do studia parę instrumentalnych sekwencji. Buffy wykorzystuje potencjał nowych jak na tamte czasy brzmień. Artystka swoim mocnym, charakterystycznym wokalem (momentami brzmi niczym koleżanka po fachu z Jefferson Airplane) w sposób mistrzowski stopniuje napięcie, przechodząc od powolnych, balladowo-nostalgicznych klimatów („The Vampire”, „Guess Who I Saw in Paris”), po przepełnione psychodeliczną energią numery („Adam”, „Better to Find out for Yourself”). „Illuminations” to trwający nieco ponad pół godziny spacer po wnętrzu gotyckiego obrazu, w trakcie którego poznajemy m.in. tragiczną historię pierwszego człowieka, Adama, który powoli uświadamia sobie, że zaprzepaścił szansę na życie wieczne.
Rok 1969 nie okazał się jednak łaskawy dla Buffy – album przeszedł bez echa, a umiarkowaną rozpoznawalność zapewnił sobie dopiero w momencie reedycji, wiele lat po premierze. Sama Buffy zdecydowała się porzucić eksperymentalne formy na rzecz tradycyjnego folku, country, czy w końcu soft-rocka. Jej kariera mogłaby stanowić temat na osobny, obszerny wpis – dodam tylko, że w latach 1976-1981 regularnie współtworzyła „Ulicę Sezamkową”, natomiast w roku 1982 otrzymała Oscara za napisanie piosenki „Up Where We Belong” do filmu „Oficer i dżentelmen”. Kontynuowała także działalność aktywistyczną m.in. na rzecz rdzennych ludów Ameryki Północnej. Podczas występów rzadko kiedy wracała czy odnosiła się do opisywanej w tym tekście płyty. Zapomniane albumy mają jednak to do siebie, że często powracają w najbardziej nieoczekiwanych momentach. Na fragment „Illuminations” mogliście natrafić w listopadzie 2019 roku przy okazji premiery drugiego sezonu serialu „The End of the F***ing World”. Utwór „He’s A Keeper Of The Fire” niespodziewanie znalazł się na ścieżce dźwiękowej kolejnej odsłony popularnej produkcji Netflixa. Magia „Illuminations” wciąż trwa.
Spektakularny dziwoląg
Captain Beefheart and His Magic Band – „Trout Mask Replica” (Straight 1969)
Frank Zappa, producent albumu, powiedział do Beefhearta – „Rób co chcesz”. I powstała. Płyta zagadka, płyta-mem, płyta zbyt awangardowa jak na swoje czasy. „Trout Mask Replica” to nie jest album, który puszczacie znajomym w trakcie imprezy (chyba, że chcecie szybko pozbyć się gości). To nie jest album, którego słuchacie w trakcie… i tutaj możecie wstawić dowolną czynność. Płyta Beefhearta i jego Magicznego Zespołu stawia opór przed słuchaczami w praktycznie każdej minucie. Kakofonia, hałas, chaos i przebijający się ze zgiełku charakterystyczny zaśpiew głównego sprawcy całego zamieszania. Już sama okładka – pokraczna, groteskowa, na swój sposób niepokojąca – oddaje charakter muzyki. Ale po kolei.
Jest sierpień 1968 roku. Don Van Vliet, posługujący się pseudonimem Captain Beefheart, wynajmuje dom w Woodland Hills na przedmieściach Los Angeles. Zamyka się w nim wraz z członkami grupy „Magic Band”. To tutaj ma powstawać zasadnicza część materiału na trzecią płytę zespołu. Problem nr 1 – dom to nie profesjonalne studio, trudno jest wytłumić większość pomieszczeń. Beefheart tłumaczy jednak, że zależy mu na oddaniu ducha i surowości pierwotnych nagrań bluesmanów z Delty. Mikrofony rozmieszczane są zatem w przeróżnych miejscach na terenie posiadłości. Zaczynają się próby. Problem nr 2 – Beefheart zachowuje się jak dyktator, traktujący towarzyszących mu muzyków niczym narzędzia, niezbędne do osiągnięcia autorskiej wizji. Członkowie grupy wstają zazwyczaj ok. 10:00, po czym rozpoczynają… czternastogodzinną próbę. Opuszczenie posiadłości przy Ensenada Drive jest równoznaczne z odejściem z zespołu. W trakcie prób dochodzi do starć pomiędzy Beefheartem a członkami grupy. Niewłaściwe odegranie własnej partii kończy się zazwyczaj wymianą – nie uwag, tylko ciosów. Problem nr 3 – Beefheart nie zna nut, a cały materiał na „Trout Mask Replica” wyimprowizował podczas kilkugodzinnej sesji przy fortepianie. Muzycy muszą zatem nieustannie dopasowywać się do jego wizji. Proces wygląda następująco – Don gra na klawiszach, perkusista John French dokonuje transkrypcji, po czym wszyscy zgromadzeni studiują własne partie. Mozolna, mrówcza praca. Jak urozmaicić sobie dzień, będąc muzykiem Magic Band? Problem nr 4 – narkotyki. Dużo narkotyków. W przerwach pomiędzy sesjami muzycy palą hasz, biorą LSD. Słuchają również Coltrane’a, Dylana i Tiny Turner. Znajdują także czas na lekturę – niektórzy czytają „Nagą Małpę” Desmonda Morrisa, inni – „Dziennik geniusza” Salvadora Dalego. Życie w domu przy Ensenada Drive można przyrównać do funkcjonowania w komunie czy sekcie. Jedynym bóstwem jest muzyka, a jej prorokiem – Captain Beefhart.
Z uwagi na niską jakość materiału zapisanego na taśmach, płyta została ostatecznie nagrana w profesjonalnym studiu wynajętym przez Franka Zappę. Dodam tylko, że ponad 20 kompozycji wchodzących w skład Trout Mask Replica zostało nagranych w niecałe 4,5 godziny (Zappa wykupił zaledwie 6 godzin sesji studyjnej). Ekspresowe i niewyobrażalne jak na dzisiejsze standardy tempo pracy Magic Band było z pewnością efektem wielomiesięcznych katorżniczych prób w domu przy Ensenada Drive. Ostatecznie na Trout Mask Replica znalazły się nagrania pochodzące zarówno z sesji studyjnej oraz te, które udało się zarejestrować na terenie posiadłości. Dzięki temu na albumie można usłyszeć m.in. wstawki w postaci nagrań terenowych (przelatujący samolot, krótka rozmowa Beefhearta z dziećmi, które kręciły się w pobliżu domostwa).
Ten album nawet dla współczesnego odbiorcy brzmi zbyt awangardowo. Słuchanie go porównałbym do głaskania jeżozwierza. A jednak jest coś w tej muzyce, co hipnotyzuje i sprawia, że co jakiś czas wracam do „Repliki Maski Pstrąga”. Nie żebym był jakimś przesadnym fanem jazgotliwej gitary, zmieniającej się co chwilę tonacji, szalonego metrum i ogólnie pojętego hałasu. Z tej gęstej mieszanki bluesa, free jazzu, psychodelii i Bóg wie czego jeszcze udało mi się wyodrębnić całkiem sporo atrakcyjnych momentów, do których zaliczam m.in. utwory „Moonlight on Vermont” czy „Sweet Sweet Bulbs”. Wystarczy tylko, że przebiję się przez ścianę dźwięku otwierającego album „Frownland” i… jestem w domu, tzn. – w środku umysłu Beefhearta. W odróżnieniu do opisywanej wyżej „Illuminations” o „Trout Mask Replica” nie można powiedzieć, że jest aż tak zapomniany. W roku 1969 w USA nikt nie zwrócił uwagi na to dziwadło (pomimo rosnącej popularności Zappy i Beefhearta), jednak wraz z upływem lat płyta zaczęła osiągać status legendy. Obecnie co chwilę pojawiają się reedycje w najróżniejszych formatach – jeden z ciekawszych pakietów wznowieniowych przygotował niedawno label Jacka White’a. Z kolei okolice domu, w którym powstawał album, są regularnie odwiedzane przez ortodoksyjnych fanów.
Trzeci album Beefhearta i jego kompanów jest dla mnie wyrazem niczym nieskrępowanej wolności artystycznej, powstałym – co warto zaznaczyć – w czasach, w których owa wolność nie była wcale oczywistością. Rynkiem muzycznym władały ogromne wytwórnie, a kariera sceniczna wiązała się z podpisaniem kontraktu na nagranie kilku lub kilkunastu płyt w stosunkowo krótkim czasie. Pokrętne umowy oraz ingerencje wytwórni w proces twórczy, lub sam materiał były na porządku dziennym. „Trout Mask Replica” był całkowicie wolny od tego typu praktyk. Tak również (a może przede wszystkim tak) brzmiał rok 1969.
1969 in the Sunshine
Czy opisana wyżej para to wszyscy ubiegłoroczni pięćdziesięciolatkowie, których urodziny są notorycznie przegapiane przez słuchaczy? Absolutnie nie. W ramach podsumowania zamieszczam krótką listę albumów-rówieśników, do których również warto wracać, nie tylko w kontekście zacnej rocznicy. Co łączy wszystkie pozycje oprócz daty wydania? Jest to fakt zakwalifikowania do pewnego rankingu. We wrześniu 1998 roku magazyn Wire opublikował zestawienie płyt o dosyć osobliwym tytule – 100 Records That Set The World On Fire (While No One Was Listening). Chyba nie muszę tłumaczyć, jakie było decydujące kryterium doboru poszczególnych albumów. Pełna lista to prawdziwa kopalnia złota – życzę udanych poszukiwań i miłych muzycznych zaskoczeń (związanych nie tylko z rokiem 1969).
- Ram John Holder – Black London Blues (Beacon 1969)
- Phil Ochs – Rehearsals For Retirement (A&M 1969)
- Sonny Sharrock – Black Woman (Vortex 1969)
- Silver Apples – Contact (Kapp Records 1969)
- Alexander ‘Skip’ Spence – Oar (Columbia 1969)
Co państwo na to?