40 Płyt – Podsumowanie roku 2019 odcinek II
Oto drugi odcinek pierwszego odcinka płytowe podsumowania roku 2019. Przed Wami druga, równie istotna dwudziestka.
FKA Twigs – „MAGDALENE”
Tytułowa „MAGDALENE” odnosi się do biblijnej Marii Magdaleny, która przez wielu uważana była za nierządnicę. To zestawienie jest punktem odniesienia do brzmienia całego albumu. Otrzymujemy kruchą emocjonalność, zestawioną z demonicznym szeptem. Tajemniczość wyziera z pojawiającej się między minimalistycznymi dźwiękami przestrzeni. Każdy utwór to zderzenie kolejnych przeciwstawnych sobie gatunków – od popu i R&B, przez trip hop, hip hop i elektronikę, po muzykę średniowieczną. To futurystyczny archaizm, pozornie kojące napięcie – paradoks, z którego trudno się oderwać. FKA twigs tworzy eklektyczny album, balansujący między jawą, a snem. (Estera Florek)
Plastic Mermaids – „Suddenly Everyone Explodes”
Debiutancki album tej brytyjskiej grupy wymagał budowy studia nagraniowego. Odizolowany od świata na Wyspie Wight zespół upichcił przekonującą i bardzo soczystą mieszankę cacanej skandynawskiej bajkowości, psychodelicznych odlotów Flaming Lips z bezczelną przebojowością Team Me i eklektyzmem MGMT. Muzycy upchali w te piosenki ilość pomysłów, która z powodzeniem wystarczyłaby na trzy pełnoprawne albumy i ten nadmiar kalorii daje niekiedy odczucie podobne świątecznemu przejedzeniu. Wszystko jest pyszne, ale zbędne dodatki w rodzaju monotonnego gadania a la The Streets w pęczniejącym od warstw „Yoyo” działa niczym trzecia porcja serniczka, a singlowy „1996″ ma na tyle przekonujące części podstawowe, że wcale nie musi zatrzymywać się w połowie. Ale poza tym wszystko tu pasuje, nie wyłączając nazwy, tytułu i uroczej oprawy graficznej. (Marcin Gręda)
Abul Mogard – „And We Are Passing Through Silently”
Żadnych zaskoczeń – wyłącznie ugruntowanie pozycji na scenie światowej elektroniki. Problem polega na tym, że nadal nie wiemy ugruntowanie kogo. Tożsamość Mogarda jest wielce chwiejna, zaś jego twórczość właściwie coraz lepsza. Pięć zremiksowanych przez niego utworów staje się potężnymi ambientalnymi epopejami. Mało kto potrafi wywołać tak trwałe wrażenie obcowania z absolutem, jak ten domniemany Serb, mało kto potrafi do tego sprawić, by absolut ten pojawiał się w oparach ciekłego azotu, który wylewa się z naszej lodówki. Więcej na temat albumu. (Bartłomiej Błesznowski)
Chelsea Wolfe – „Birth of Violence”
Jakże inny jest „Birth of Violence” od poprzedniej płyty Chelsea. Tu sięga po gitarę akustyczną i nawiązuje do tradycji amerykańskiej muzyki folkowej. Każdy z utworów jest szkołą pięknych melodii, które odkładają się gdzieś pod skórą na długo. Być może taka forma ekspresji była najbardziej odpowiednia, by artystka mogła opowiedzieć o współczesnym świecie, kobiecości i strachu. (Ewa Bujak)
Earl Sweatshirt – „Feet of Clay”
W przyrodzie (i muzyce) równowaga musi być zachowana. Cukierkowa czy wręcz kiczowata okładka wydanego na początku października „Ghosteen” Nicka Cave’a doczekała się swojej mrocznej wersji – mowa o projekcie graficznym firmującym „Feet of Clay”, najnowszą EP-kę rapera Earla Sweatshirta. Oto ze strony tytułowej spogląda na nas czarny kozioł spoczywający w środku ponurego lasu. Niepokojąca aura towarzysząca okładce wprowadza nas w klimat muzyki Earla. To głównie krótkie kompozycje, nieprzekraczające dwóch minut – muzyczne powidoki i oniryczne obrazki. To także spacer po wysypisku nieoczywistych beatów i sampli, z których Earl lepi kawałki (pokręcone „Tisk Tisk/Cookies” czy bazujące na soulowym oryginale Mtomb). Feet of Clay stanowi dla mnie dobre post scriptum do przyjętego entuzjastycznie albumu „Some Rap Songs” wydanego rok temu. (Robert Wolak)
Patti Yang Group – „War on Love”
Nie wiadomo kiedy minęło osiem lat od jej ostatniej płyty. Patti porusza się na własnych zasadach gdzieś na obrzeżach tzw. show businessu i dobrze wie, że nie musi nikomu nic udowadniać. Bardzo daleko od granic kraju nagrała przepiękny, intymny, eteryczny album. „War on Love” to tylko osiem utworów, więc wieki niedosyt każe zapętlać tę płytę wciąż od nowa. A zamykający ją „Grace Me” to jeden z najpiękniejszych utworów tego roku. (Ewa Bujak)
Swans – „Leaving Meaning”
To nie była przełomowa płyta Swans, ale ważna z co najmniej jednego powodu – to pierwszy album po przerwie i w wykonaniu nowej inkarnacji zespołu. Zarówno oczekiwania, jak i obawy były więc spore. Album ostatecznie nie powalił mnie na kolana, ale przypomniał mi Swansów z poprzednich inkarnacji, zanim postawili na monumentalne utwory o długości jednego albumu, a więcej było śpiewania. Nadal czuć tu niepokojące drżenie, nadal utwory w trakcie zyskują kolejne warstwy. Gira wie doskonale, jak tworzyć świetną muzykę i chociaż „Leaving Meaning” to na pewno nie album dekady, to spokojnie zalicza się dla mnie do płyt roku – chociażby za mój ulubiony kawałek, czyli za „Amnesię”. (Martyna Nowosielska-Krassowska)
Kirszenabum – „Stypa Komedianta”
Wprowadzają zamieszanie. Jedni mówią, że szarpią struny w stylu „anty-folk”, inni, że to zupełnie nieodkryty wcześniej „slavic shoegaze”, a gdzieś tam jeszcze, że „Wyspiański na mefedronie”. Mroczne łatki zostały słusznie przyklejone, bo Kirszenbaum to jak błądzenie w sierpniową noc po rozświetlonym gwiazdami pustkowiu, ale co istotne – to niepokojące, że się tam w ogóle znalazłeś. Cała płyta to kojący trans. Na to składa się nie tylko brzmienie, ale też warstwa tekstualna, w którą wciągnięci zostali Buka z Muminków, Émile Zola, czy Franz (pu)Kafka. Mocne tupnięcia sprzęgają z silniejszymi skrzypcami, które na zmianę uspokaja i podsyca gitara. Oto szepcząco-krzyczący duet, którego nie można pominąć! (Estera Florek)
The National – „I am Easy to Find”
Przyznaję, że na trzech ostatnich płytach nostalgia i smuteczki The National przestały mnie bawić. Na „I am Easy to Find” na nowo tchnęli ducha w tę eteryczną formułę. Postawili na eksperyment i uwypuklili elementy elektroniczne, wkradło się tu także trochę więcej surowej energii, a do głosu Matta Berningera dołączyło liczne grono kobiecych wokali. Umarł król, niech żyje król. (Ewa Bujak)
James Blake – „Assume Form”
James Blake. Tego artysty nie trzeba chyba nikomu przedstawiać. Jedno z najpopularniejszych nazwisk światowej sceny muzycznej. Brytyjczyk wyrobił sobie markę bardzo charakterystycznym, wysokim głosem, a także syntezą różnych gatunków (przykładowo jazzu) z elektroniką. Czego syntezą jest więc tegoroczny album? Zdaje się on być podsumowaniem wszystkiego, co dotychczas tworzył Blake. Odnajdziemy tu pop, jazz, nawet gospel. Gratka dla fanów śledzących jego karierę od początku? Z pewnością, lecz nie tylko. Artysta w swoim najnowszym albumie poniekąd wraca do korzeni. Wpływ na to ma nie tylko dominacja elektroniki, ale również charakterystyczne dla jego wczesnej twórczości eksperymenty formalne. Jednocześnie gromadząc tak wiele wpływów tworzy coś zupełnie nowego. Wydaje się jakby Blake zatoczył koło w swojej muzycznej drodze. Jednak wszystko przez co w niej przeszedł (a my razem z nim) zostawiło swój ślad i jest słyszalne.
Czy takie podsumowanie jest symbolem końca starego, a początkiem nowego Jamesa Blake’a? Czy eksperymentalna forma jest tylko prowokacją, sprytnie dopełnianą tytułem albumu? A może artysta próbuje zmienić obecną kondycję muzyki rozrywkowej (na co wskazywałyby kolaboracje z Travisem Scottem, Rosalie czy André 3000)?
Chociaż krążek dostarcza więcej pytań niż odpowiedzi jedno wydaje się być oczywiste. Tak, posłuchajcie najnowszego albumu Jamesa Blake’a. Warto. (Kacper Wąsiewicz)
The Claypool / Lennon Delirium – „South of Reality”
Najładniejsza z nigdy nienagranych płyt Beatlesów. Sean Lennon jest najlepszym uczniem i spadkobiercą swojego taty; podtrzymuje jego tradycję wokalną i melodyczną. Czy to źle? W duecie z Lesem Claypoolem, który w końcu zamiast wydziwiać zaczął ładnie grać na basie, powstała płyta pokazująca, że na południe od rzeczywistości leży zbudowana na najlepszych wzorcach kraina pełna spontaniczności i artystycznego luzu. (Ewa Bujak)
Rites of Fall – „Towards the Blackest Skies”
Stwierdziłem już wcześniej, więc powtarzam – moim zdaniem nowa nadzieja polskiej elektroniki. Jak Rosjanie mają swoje dark electro (czy jakoś tak), my możemy pójść w monumentalny dark ambient okraszony ciężka rytmiką z niemal astronomiczną perspektywą. Jego debiutancki LP przenosi nas do epickiego świata, równie plastycznego, co mrocznego, gdzieś między Forest Swords a Abulem Mogardem. Kolejna mocna propozycja from Poland. A tutaj znajduje się wywiad z Rites of Fall. (Bartłomiej Błesznowski)
Cudowne Lata – „Kółko i Krzyżyk”
Moim osobistym zdaniem na polskiej scenie w 2019 roku nie pojawił się lepszy projekt niż Cudowne Lata. Dwie cudowne (see what I did there?) dziewczyny, które zrobiły ciepły, pełen miłości album, który błyskawicznie przywodzi na myśl nie tylko wspomnienia lata, czy miłości, ale także przeżywających od dłuższego czasu renesans lat 80. i 90. – czyli dla wielu słuchaczy albumu cudownych lat dzieciństwa/wczesnej młodości. Do miękkiej jak stos poduszek muzyki mamy dodany delikatny wokal, który wyśpiewuje nam w ucho naprawdę fajnie napisane teksty. Możemy potańczyć, możemy zamknąć oczy i przenieść się na biwak albo plażę, przypomnieć sobie coś, o czym nie mamy prawa pamiętać albo coś, o czym zapomnieliśmy (do takich marzeń na jawie zachęca zwłaszcza kawałek „Srebrny pogłos”). Jak przyjdzie już upragnione lato możemy zatańczyć na piasku do „Zapach i ty” (tak jak wszyscy tańczyliśmy do tego na OFF Festivalu), a potem przytulić się do kogoś przy „Winie z łez”. Dla mnie „Kółko i Krzyżyk” to absolutna pozycja obowiązkowa w muzycznej bibliotece mijającego roku i będzie mi na pewno towarzyszyć w latach kolejnych. (Martyna Nowosielska-Krassowska)
Sharon van Etten – „Remind Me Tomorrow”
„5 lat później” – właściwie tymi słowami można ująć sedno albumu, bo twórczość Sharon, to twórczość bogatsza o jej doświadczenia ze wspomnianych pięciu lat. Zaczęła i rzuciła studia, zakochała się, urodziła dziecko i co ważne wystąpiła w serialu. Dlaczego to ważne? Jako epizodystka na planie trzeciego sezonu „Twin Peaks” poznała aktora Michaela Cera, który wpuścił do jej twórczości syntezatory i tak, obdarta z folkowej skóry, porzuciła dotychczasową intymność i gitarowe przesycenie. „Remind Me Tomorrow” to swobodny chaos, pełen nadziei, dokładnie jak ten z okładki. Jako słuchacze, otrzymujemy gęste, przejmujące dźwięki, które intensyfikowane są pojawiającymi się w naszych głowach obrazami. Każdy z utworów na płycie to inna historia, w którą jest się bezszelestnie wciąganym. Już po chwili „umieramy i rodzimy się na nowo” z Sharon. Cała płyta to spójna harmonijność, mowa zależności, spokój i niepokój w jednym. (Estera Florek)
Leonard Cohen – „Thanks for the Dance”
“Just remember that death is not the end” – śpiewał swego czasu Nick Cave z przyjaciółmi. Słowa te są szczególnie prawdziwe w przypadku muzycznych gwiazd. Bo jak tu mówić o śmierci, kiedy co rusz wydawane są kolejne reedycje czy kompilacje przebojów Bowiego, Prince’a i innych artystów, których pożegnaliśmy w feralnym 2016 roku. Czym innym jest editio posthuma. Ta forma umożliwia podzielenie się ze słuchaczami nieznanym dotąd materiałem, niedokończonym za życia artysty. „Thanks for the Dance”, najnowsza płyta Leonarda Cohena, to najlepszy przykład tego typu wydawnictwa. Piętnasty album stanowi subtelne posłowie do ostatniego rozdziału twórczości zmarłego trzy lata temu Kanadyjczyka. W rolę producenta ponownie wcielił się Adam Cohen. Syn zaopiekował się materiałem zarejestrowanym podczas ostatniej sesji nagraniowej swojego ojca. Materiałem wyjątkowo surowym, stanowiącym wyłącznie głos Cohena – niski, przydymiony, w którego brzmieniu da się wyczuć zmęczenie i pogodzenie z losem. Płytę współtworzył niemały (i nie byle jaki) tłum – Leslie Feist i Damien Rice, Beck, czy chociażby gitarzysta The National Bryce Dessner. Głośne nazwiska nie oznaczają jednak przepychu znanego z wielu superprodukcji. „Thanks for the Dance” to album, który przy całym bogactwie dostępnych środków stawia na minimalizm i oszczędność formy. (Robert Wolak)
Big Thief – „U.F.O.F” / „Two Hands”
Dwa doskonale albumy w ciągu jednego roku to sytuacja co najmniej nietypowa. „U.F.O.F” i „Two Hands” dwie części tej samej opowieści, portretują Big Thief jako zespół u szczytu formy, porozumienia i wewnętrznej spójności. Mało efektowny, rustykalny indiefolk, gatunek marketingowo zmielony więcej niż raz, już dawno nie brzmiał tak świeżo i porywająco. Największa w tym zasługa Adrianne Lenker, liderki i motoru napędowego zespołu, której wszystkie demony tańczą wprost przed naszymi oczami. Youtube podpowiada, że największa siłą Big Thief są występy na żywo, pierwszy koncert w Polsce grupa zagra na nadchodzącym Open’erze. (Marcin Gręda)
https://youtu.be/pWW-eKX8uSo
Brittany Howard – „Jaime”
Ona odkrywa przed nami swoją historię, my jej wysłuchajmy, a potem zachłyśnijmy się kunsztem. Umiejętności wokalne Brittany znamy już z występów bluesowo-rockowego Alabama Shakes – to pierwszy powód do zachwytu nad „Jaime”. Jako wprawiona gitarzystka, Brittany tworzy nieokiełznaną stylistykę albumu, balansującą pomiędzy bluesem, a soulem. Powodów, by sięgnąć po ten album jest wiele. Najważniejszym jest szczerość szalejąca w każdym, nawet najmniejszym westchnieniu Howard. Artystka wyrywa się kolejnym treściom i dźwiękom, na chwilę zwalnia, a potem znów biegnie szaleńczo do celu – my jej nie zatrzymujmy, my podążajmy za nią z uśmiechem satysfakcji na ustach.(Estera Florek)
Mazolewski/Porter – „Philosophia”
Wynik spotkania jednej z najbardziej niespokojnych dusz polskiej muzyki i człowieka, bez którego ta muzyka na przestrzeni ostatnich 40 lat wyglądałaby inaczej. Prochu nie wymyślają. Ostatnie niemal sześć dekad muzyki opowiedzieli swoim językiem, czerpiąc z najlepszych wzorów. Jest na „Philosophii” wszystko, czym był, jest i – miejmy nadzieję – będzie rock’n’roll: bunt, zmysłowość, gniew, miłość, psychodelia, szaleństwo, ciemność, spontaniczność, celebracja życia, pęd ku przepaści. (Ewa Bujak)
Mark Lanegan – „Somebody’s Knocking”
Jako niegdysiejszy fan „wielkiej czwórki ze Seattle” śledzę z uwagą poczynania Marka Lanegana. Muzyk współtworzący w przeszłości formacje Screaming Trees, Queens of the Stone Age, występujący na jednej scenie z Laynem Staleyem co chwilę udowadnia, że nie ma zamiaru wybierać się na zasłużoną emeryturę. Somebody’s Knocking to dla mnie druga po Blues Funeral tak dobra płyta Lenegana, wydana w ostatnich latach. Najprzyjemniejszym zaskoczeniem jest tutaj utwór Playing Nero – bazujący na elektronicznym motywie i linii basowej rodem z New Order. Nie obraziłbym się, gdyby Mark rozwijał tą stylistykę w następnych latach – jego charakterystyczny głos wspaniale kontrastuje z delikatnymi synthowymi harmoniami. Niestety, tego utworu zabrakło podczas listopadowego koncertu Lanegana w warszawskiej Proximie. Muzyk skupił się na prezentacji bardziej energicznej części płyty, utworów takich jak Stitch It Up, Letter Never Sent czy Night Flight to Kabul. To wymarzone radiowe hity (w dobrym znaczeniu tego zwrotu), które jednak z różnych względów omijają polskie rozgłośnie. (Robert Wolak)
Co państwo na to?