40 Płyt – Podsumowanie roku 2019 odcinek I
Najwyższa pora na płytowe podsumowanie roku 2019. Oto 20 z 40 albumów, które wspólnie wybraliśmy, kolejność nie ma znaczenia, wszak muzyka to nie wyścigi bobslejów. Czy przypadkiem o czymś nie zapomnieliśmy?
Weyes Blood – „Titanic Rising”
W czasach odchodzenia od klasycznie pojmowanej piosenki nagranie wręcz wzorowego piosenkowego albumu jest aktem szaleństwa albo wizjonerstwa. Przyznam, że zbagatelizowałem datę premiery „Titanic Rising” – do albumu wróciłem, a raczej to on wrócił do mnie, dopiero jesienią – natrafiłem wtedy przypadkiem na fragment występu Weyes Blood (właściwie Natalie Mering) w studiu rozgłośni The Current. Od tego czasu nie ma tygodnia, w którym nie nuciłbym sobie utworów „Andromeda” czy „Wild Time” (moje dwie ulubione kompozycje w roku 2019). Najnowszy album Natalie Mering, znanej m.in.z grup Jackie-O Motherfucker oraz współpracy z Arielem Pinkiem, porównywany jest do dokonań klasyków lat 70., zespołów takich jak The Carpenters czy Fleetwood Mac. Zdarzają się też odniesienia do solowych albumów Paula McCartneya. Bogate aranżacje, rozbudowane kompozycje i wyczuwalna od pierwszego przesłuchania konceptualna spójność całości – to wszystko daje wrażenie cofnięcia się o cztery dekady. Pod poszczególnymi utworami z „Titanic Rising” można natrafić na komentarze w stylu „Pamiętam, jak słuchałem tego w 1976, piękne czasy…”, „Kto nadal słucha w 1971?” itd. Tymczasem ja pozdrawiam z roku 2019 i obiecuję, że do „Titanic Rising”, albumu kompletnego, będę niejednokrotnie wracał. (Robert Wolak)
Lingua Ignota – „Caligula”
Jest tu dysonans graniczący z szaleństwem. Dźwięki kierują myśli ku dzikiej obrzędowości, zaklęciom odprawianym nad światem. Sacrum miesza się z profanum; to, co duchowe z tym, co doczesne. Na tym tle Lingua Ignota porusza się po pełnej wokalnej skali – od niewinnego szeptu do trudnego do wytrzymania krzyku. Słuchanie tej płyty jest jak uczestniczenie w tajemniczym obrzędzie. Czujesz się trochę nieswojo, choć wiesz, że ma on głębszy, choć być może niemożliwy do odkrycia sens. (Ewa Bujak)
Kedr Livanskiy – „Your Need”
Od jakiegoś czasu wschodnia fala elektroniki drenuje europejskie kluby niczym Russia Today drenuje europejskie umysły. Wśród znakomitych przedstawicieli mrocznego electro, techno, minimalu, dark wave’u itd. znalazł się także Kedr – autorski projekt Jany Kedriny, która moim zdaniem wyrosła już na godną (a nawet o wiele lepszą) następczynię Grimes. Gopnikowsko-techniarski sznyt miesza się tu z obfitym cytowaniem klasyki – i nie chodzi tu tylko o Williama Blake’a, ale również Boards of Canada. A wszystko to w najntisowym sosie ze sporymi brzebasowaniami. Więcej na temat „Your Need”. (Bartłomiej Błesznowski)
Slowthai – „Nothing Great About Britain”
Kto widział jego koncert na tegorocznym OFF Festival, ten wie, że slowthai to nieokiełznany szaleniec, który swoim wulgarnym cynizmem i anarchistycznym szałem rozpruwa system. Wie o tym też ten, kto słuchał jego albumu o wymownej nazwie „Nothing Great About Britain”, bo „brexit bandit” jest głosem nowej fali na brytyjskiej scenie hiphopowej, jest głosem wkurzonego na nieporadność systemu Brytyjczyka. To widać i słychać – od ostrych tekstów, po warstwę muzyczną, która pod mocnymi beatami skrywa post-punkową buńczuczność. Slowthai tworzy wizerunek charyzmatycznego artysty, który z łobuzerskim uśmiechem wypluwa swoje żale. (Estera Florek)
Bon Iver – „I,I”
Kolejna płyta w dorobku Bon Iver nie jest ani odrobinę przełomowa czy odkrywcza. Z perspektywy czysto muzycznej jej obecność w tym zestawieniu może wydawać się więc mocno dyskusyjna. Justin Vernon żongluje sztuczkami, które już znamy, proszę jednak pamiętać, że album “i,i” zawiera gigantyczną dawkę ciepełka, otuchy i wyrażonej wprost szczerej pociechy i dlatego wydaje mi się ważny. Deficyt powyższych sprawił, że świat trzeszczy i chwieje się w posadach, nie należy się łudzić, że piosenki będą tu czynnikiem sprawczym, każdemu jednak należy się chwila wytchnienia. Więcej na temat „i,i”. (Marcin Gręda)
Lizzo – „Cuz I Love You”
There’s nothing more powerful than a fat girl who doesn’t give a fuck – mówi w serialu “Euphoria” jedna z bohaterek Kat Hernandez. I właściwie tym zdaniem można by podsumować ostatni album Lizzo, chociaż nie do końca. Bo są rzeczy, które bardzo Lizzo obchodzą i daje ona temu wyraz na tym albumie – osiędbanie i miłość własna. Na pewno ma gdzieś cudze opinie i bardzo dobrze – stworzyła manifest dla wszystkich dziewczyn, które chcą się czuć dobrze ze sobą i mieć w dupie toksycznych ludzi. Które chcą stawiać siebie na pierwszym miejscu, pamiętać o swoich potrzebach, a w tym wszystkich wspierać też swoje siostry. Zrobiła to w dodatku w doskonałym popowym stylu – na albumie nie brakuje bangerów, ale też klimatów bardziej pościelowych. Co prawda jedne z największych smaczków („Boys” czy „Truth Hurts”) znalazły się tylko na wersji deluxe, ale w erze Spotify nie ma to większego znaczenia. A na podstawowym albumie nadal mamy tak pyszne hity jak „Juice”. Mało kto w popie ad 2019 namieszał tak jak Lizzo i za to miejsce w tym podsumowaniu. (Martyna Nowosielska-Krassowska)
Ukryte Zalety Systemu – „Sposób użycia”
Post-punk jest ciągle potrzebny. Nie jako ejtisowy wehikuł czy generator klimatycznych melodii, tylko naturalny, przepełniony energią komentator rzeczywistości. Potwierdza to „Sposób użycia” wydany na początku września przez Ukryte Zalety Systemu. Rozedrgane chaotyczne brzmienie gitar połączone jest z poszarpanymi tekstami, będącymi zbiorem obrazków z Polski ostatnich lat. Poruszane wątki? Absurd telewizyjnej propagandy (utwór „TV Trwaj”) czy kwestie nacjonalistyczne (utwór „Dzień przyjaźni pozaziemskiej”). To bardzo mocny i trafny materiał literacki. Wersy takie jak: „Wysokie płoty będą jak pomnik naszego spokoju i naszej wojny czy czas zburzyć ile się da i zobaczyć, co będzie” zostają gdzieś w człowieku i krzyczą, nie dając spokoju. „Sposób użycia” brzmi szczególnie, zwłaszcza, kiedy na materiał trafia się podczas jazdy tramwajem obklejonym przez materiały promujące polityka partii rządzącej (jak zdarzyło się w moim przypadku). (Robert Wolak)
Lana del Rey – „Norman Fucking Rockwell!”
Jestem twoją smutną księżniczką… – można by zaśpiewać. W piosenkach księżniczki muzyki pop bohaterowie wciąż nie żyją długo i szczęśliwie. Potrzeba dużo tańca i wina, by znaleźć choćby chwilową ulgę. W warstwie instrumentalnej dominuje fortepian, a mało strawny elektroniczny pop XXI wieku zastąpiły urzekające retro linie wokalne. Lana nagrała album niemodnie i mało współcześnie długi o czarach, które pryskają zbyt szybko. (Ewa Bujak)
Fontaines D.C. – „Dogrel”
Im gorzej dzieje się na Wyspach, tym lepiej dla brytyjskiej muzyki. Idles zasłużenie dyskontują swój sukces nominacją do Mercury Prize, głośno dyskutowany debiut Black Midi z pewnością znajdzie swoje miejsce w wielu podobnych do tego podsumowaniach, a w kolejce czekają już The Murder Capital (grupa w styczniu wystąpi w Warszawie) i Black Country, New Road. Pozostańmy jednak przy frakcji irlandzkiej. Nie najpiękniejsi chłopcy z Dublina nagrali płytę szczerą, autentyczną, a przy tym piekielnie łatwo przyklejającą się do głowy. Ich post-punk chwiejnym krokiem stąpa po obrzyganym bruku śladami Iana Curtisa i Joe Strummera. Nawet jeśli to wszystko „już kiedyś wymyślono i zagrano” (więcej na temat „Dogrel”), to i tak cierpliwe czekam na ich kolejny krok. (Marcin Gręda)
Floating Points – „Crush”
„Crush” pochłania uwagę od pierwszych dźwięków. Początkowe niepewne zawieszenie przypieczętowane silnie osadzoną sekcją smyczkową, to zaledwie preludium do eklektycznej podróży, w którą zabiera nas Sam Shepherd. Jak się później okazuje, po mistrzowsku balansuje pomiędzy uporządkowanymi muśnięciami melodii, a tanecznymi woltami dźwiękowymi. Album przerzuca słuchacza pomiędzy kolejne uniesienia, którym ze spokojem należy się poddać. Koniec albumu wypluwa nas z kojącej bańki, ale od czego mamy przycisk „replay”? (Estera Florek)
(Sandy) Alex G – „House of Sugar”
Alex Giannascoli, znany najpierw jako Alex G, a teraz jako (Sandy) Alex G, i jego „House of Sugar”. To płyta, która jeszcze długo mi się znudzi. Bo jest na niej wszystko, co mnie urzeka w indie – od ledwo słyszalnego mruczenia, przez wycie, wyraźne wokale po splątane ze sobą ścieżki i chwytliwe linie melodyczne. Ósmy album w dorobku 26-latka z Filadelfii, króla DIY wydawanego przez Domino, raz wybrzmiewa alternatywnym country, innym razem elektroniką i również dlatego jest dla mnie wholesome. (Martyna Płecha)
Karen O / Danger Mouse – „Lux Prima”
Po latach artystycznych szaleństw Karen O nagrała album, który jednym słowem określiłabym jako „elegancki”. Do współpracy zaprosiła jednego z najpopularniejszych współczesnych producentów Danger Mouse’a, ale wbrew pozorom jego obecność nie przytłacza, a jedynie uzupełnia to, co robi Karen. „Lux Prima” zachwyca różnorodnością i marzycielską atmosferą. Mam wrażenie, że w trakcie pracy nad nią artyści nie do końca wiedzieli, dokąd zaprowadzi ich sama muzyka. W tym przypadku to ogromna zaleta. (Ewa Bujak)
Mirt – „Greed”
Jeszcze jeden ważny elektronik z Polski. Co ja mówię – być może dziś najważniejszy. Kolejna płyta Tomasz Mirta nie niesie ze sobą zbyt wielu zaskoczeń. Potwierdza jedynie jego ugruntowaną pozycję na scenie polskiej elektroniki. Poruszamy się pomiędzy brzmieniem terenowym i modularnymi synthami, całość zaś przypomina pionierskie kompozycje Popol Vuh czy Carpentera. Niemal biologiczna faktura jego utworów sprawia, że mimo ambientalnego charakteru, często doświadczamy swoiście filmowej dynamiki. Fala polskiej elektroniki się podnosi. (Bartłomiej Błesznowski)
Noże – „Gniew”
Takie debiuty uwielbiam. Drzwi otwierają się z hukiem i na pełnych obrotach wchodzą oni. Bezkompromisowi, świadomi obranego kierunku, lekko bezczelni. Z mocnymi gitarami i pulsującą sekcją rytmiczną. Noże tną głęboko i dotkliwie. I mają bardzo ważny atut: Karola Kruczka za mikrofonem. On także odpowiedzialny jest za świetne, pełne symboli i odniesień do innych tekstów kultury teksty. Hipnotyzujący, osnuty aurą mrocznej tajemnicy debiut. (Ewa Bujak)
These New Puritans – „Inside The Rose”
Na „Inside The Rose” These New Puritans to duet braci, czego w gruncie rzeczy nie słychać (więcej w naszym wywiadzie). Być może panowie już dawno wyrośli z wzajemnego poszturchiwania, zawijania w dywan, czy podkradania dwuzłotówek (to moje wyobrażenie o posiadaniu rodzeństwa), ale dalej wydają się nieuleczalnymi egotykami. „Inside The Rose” to płyta jak zwykle w przypadku TNP od początku do końca podniosła, ambitna, i wypełniona patosem, a tym razem także zaskakująco niemodna. Dalekie echa Depeche Mode, kobiece chóry, szepty i westchnienia, klawisze smugi, potężny fortepian, do tego kwadratowa rytmika (to akurat od początku trademark zespołu) i wisielczy nastrój. Jeśli nie brzmi to jak rekomendacja to bardzo przepraszam, ale to dalej zestawienie najbardziej interesujących albumów 2019 roku. (Marcin Gręda)
Nick Cave and the Bad Seeds – „Ghosteen”
O „Ghosteen” napisałam dość długą i pozytywną recenzję, co tylko może dowodzić, czemu znajduje się ona dla mnie wśród najlepszych płyt roku. Nick Cave z zespołem (chociaż w przypadku tego albumu naprawdę ciężko mówić o zespole, którego prawie na nim nie słychać) postawił pomnik żałobie i nadziei. Nadziei wobec tragedii, nadziei, której wielu z nas poszukuje i wiele osób, z tego co wiem, na tym właśnie albumie ją znalazło. Przy okazji Cave pokazał też umiejętności wokalne, których wcześniej nie znaliśmy. Album nie do zapomnienia i na pewno jeden z najlepszych w 2019 roku. (Martyna Nowosielska-Krassowska)
Billie Eilish – „When We Fall Asleep, Where Do We Go?”
Album, wydany w marcu tego roku, zdążył już sporo namieszać na światowym rynku muzycznym. Charakterystyczne brzmienie, balansujące na granicy popu i elektroniki dopełnione cichym, niemalże szepczącym wokalem zyskało taką samą liczbę fanów, co zagorzałych krytyków. Co jest jednak głównym przedmiotem wywołanych kontrowersji i rozległych sporów między słuchaczami? Billie w swoich piosenkach, zdaje się gloryfikować depresję oraz inne zaburzenia psychiczne. I chociaż tematyka ta nie jest niczym nowym, to jednak zmiana w pojmowaniu wizerunku „gwiazdy pop” jest już dość rewolucyjna. Wokalistka nie pretenduje bowiem do tej dość stereotypowo postrzeganej roli. Mimo trudności z przełknięciem tego faktu przez wielu, szeroka identyfikacja odbiorców z artystką bezsprzecznie wskazuje na to, że melancholijny głos osiemnastostoletniej Billie Eilish jest głosem całego dzisiejszego pokolenia milenialsów. Głosem przerażonym, zagubionym, pozbawionym nadziei na lepsze jutro. (Kacper Wąsiewicz)
Good Night Chicken – „Eudajmonia”
Fraza „garażowy duet” niezwykle mi się podoba – pomimo skrótowości i umowności dość precyzyjnie opisuje pewną grupę zespołów z szeroko rozumianej sceny alternatywnej czy niezależnej (jaki procent tych kapel rzeczywiście nagrywa w garażu to już inna kwestia). Garażowym duetem był do niedawna bydgoski zespół Good Night Chicken, jednak w tym roku zarówno skład osobowy, jak i instrumentarium zespołu uległy powiększeniu – do Artura Kujawy (gitara, wokal) i Tomasza Gołdy (perkusja) dołączył Dawid Burlikowski (gitara basowa). Garażowe trio, jakim stali się Good Night Chicken, stworzyło „Eudajmonię” – nie chodzi tu o redefiniowanie znanego ze starożytności terminu filozoficznego, określającego stan spełnienia i satysfakcji życiowej. „Eudajmonia” to tytuł czwartego albumu GNC wydanego 14 listopada nakładem niezależnego bydgoskiego labelu Prądy, utworzonego właśnie z okazji premiery płyty. Być może do osiągnięcia tytułowego stanu muzykom GNC wystarczyło zmienienie dotychczasowej formuły projektu: dodanie gitary basowej, zaproszenie gości (Wojciech Jachna na trąbce w kompozycji otwierającej oraz Aleksandra Nagórska w chórkach) oraz przekonanie się do języka ojczystego jako środka ekspresji. Sugerowałbym skonfrontowanie się z najnowszą odsłoną projektu na żywo – okazje ku temu pojawią się z początkiem nowego roku w Gdańsku i Bydgoszczy. (Robert Wolak)
Angel Olsen – „All Mirrors”
Jej dosadny głos, jak kameleon zmienia swój kolor z gęstego i soczystego na satysfakcjonująco skromny. Olsen z każdym kolejnym utworem buduje liryczne napięcie. Nie jest w tym jednak jednoznaczna. Zaskakują rozbudowane partie sekcji smyczkowej, które w połączeniu z energetyzującą perkusją w mgnieniu oka wydobywają zapierające dech w piersiach kulminacje. Angel Olsen to konsekwentna i muzycznie niezależna Amazonka. W tym albumie ukryta jest tajemnicza siła, od której ciężko się oderwać. (Estera Florek)
Ralph Kaminski – „Młodość”
Pamiętnik z lat, kiedy wszystko było pierwsze. Tych dziewięć piosenek, choć podanych w formie przystępniejszej niż debiut, w treści jest bardzo niewygodnych. Ralph Kaminski pokazuje po raz kolejny, jak odważnym i jednocześnie wrażliwym jest artystą. „Młodość” jest potwierdzeniem i dopełnieniem języka jego sztuki. Na pewno nie jest to płyta dla wszystkich: po i tak emocjonalnym „Morzu” dla wielu czytających głębiej ta płyta może być nie do uniesienia. Mnie kupuje w całości. (Ewa Bujak)
Co państwo na to?