
Podsumowanie 2017 – odcinek I
Najmodniejszy instrument, o którym pop przypomniał sobie w tym roku: flet
Tegoroczną modę na ten instrument rozpoczął Metro Boomin, produkując dla Future’a „Mask Off”, kawałek oparty na niemożliwym do wyrzucenia z głowy fletowym samplu (przy okazji warto przypomnieć jego soulowe źródło ze ścieżki dźwiękowej do musicalu „Selma”), po którym w mainstreamowym rapie runęła lawina naśladowców. Natomiast w alternatywnych kręgach szacunek temu niepozornemu aerofonowi przywróciła Björk i jej „Utopia”. Podobno w przyszłym roku ukaże się wydanie, na którym partie fletów będą odgrywać jeszcze większą rolę (tak jak na nadchodzącej trasie koncertowej Islandki). To najprawdopodobniej oznacza, że tym razem flet nie okaże się jednosezonową gwiazdką i zostanie z nami na dłużej. (Bartek Gradkowski)
Koncert najlepiej umeblowany: Kings of Convenience, Palladium, Warszawa
Kings of Convenience w Warszawskim Palladium dali koncert zgodny ze wszystkimi skandynawsko-ikeowskimi zasadami. Zarówno aranżacje przestrzenne (duuużo, duuuuużo krzesełek), jak i muzyczne (wszystkich najwspanialszych hitów zespołu) onieśmielały swoją akuratnością i zgodnością z oczekiwaniami. Maj, dwóch bezpretensjonalnych Norwegów i plumkające piosenki – nie wierzę, że istnieje lepsza definicja beztroski (relacja z koncertu). Pozostaje nam zatem życzyć sobie więcej wizyt tych panów w Polsce, szczególnie, że ponoć niebawem ukaże się nowy album zespołu. Nie możemy się już doczekać – zarówno trasy, jak i mercha (który, mamy nadzieję, będzie można poskładać w trzech prostych krokach). (Mon Sadowska)
Piosenka, na którą nie działają żadne kremy przeciwzmarszczkowe i skalpele chirurgów plastycznych: St. Vincent –„Los Ageless”
Do pospolitego uwodzenia mas zatrudniła producenta od Lorde i Taylor Swift – Jacka Antonoffa, który wzmocnił jej gitary synthpopowym wydźwiękiem. Annie Clark nie będzie nic ukrywać. Jest brutalnie szczera zarówno, jeśli chodzi o siebie, jak i o wszystko, co ją wokół wkurza. Nawet jeśli mierzy mainstreamowo, to robi to ze znaną sobie satyrą, transpozycją i seksownie wyciętymi, sylikonowymi stylizacjami. „Masseduction” to jej najlepszy album! (Mariusz Godzisz)
Najlepszy gitarowy album z aferą o molestowanie w tle: Brand New – „Science Fiction”
Czy można być pospolicie złym człowiekiem, a przy tym nieprzyzwoicie dobrym artystą i twórcą? Pewnie tak, ale nawet istotniejsze wydaje się pytanie, czy mając świadomość wszystkich niecnych czynów wypada kupować i nabijać licznik odsłuchów potencjalnego przestępcy? To temat na wielogodzinną debatę z użyciem wulgaryzmów i ciężkiego sprzętu, ale na potrzeby tego podsumowania wnoszę o ustanowienie czasowej rozdzielności obu wątków. Wszystko przez to, że „Science Fiction” (recenzja) to album czarujący, zabójczo chwytliwy, pełen smaczków, mrugnięć okiem zarezerwowanych dla uważnych, a do tego tak mocno zakorzeniony w gitarowym brzmieniu lat 90., że wszyscy, którzy pamiętają Vivę Zwei, przepadną najpóźniej w połowie drugiego utworu. Zarzuty są poważne, Brand New jako zespół już prawie na pewno został zatopiony, ale „Science Fiction” to nadal znakomita płyta. (Marcin Gręda)
Najlepsze co się przydarzyło w tym roku Piotrowi z Grudziądza: Bastarda
Jak na średniowiecznego kompozytora Petrus Wilhelmi de Grudencz to młodzieniaszek. Początki jego istnienia w zbiorowej świadomości datuje się na 1975, dzięki odkryciu czeskiego muzykologa Jaromira Černego. A zatem wszystko, co o nim wiemy, to wynik rekonstrukcji przez konwencjonalne postrzeganie muzyki dawnej. Powołana do życia przez Pawła Szamburskiego Bastarda omija te schematy łukiem. Nie znajdziemy w niej natchnionych melizmatów i wyrafinowanej ornamentyki. Z nietypowym jak na wczesny renesans, jak i – nie czarujmy się – czasy obecne, instrumentarium (klarnet + klarnet basowy + wiolonczela) muzycy z Lado ABC, składają wizytę partyturom Piotra z Grudziądza, aby odnaleźć w nich pełen skupienia niepokój. Emocje jak widać nie starzeją się. Muzyka Bastardy równie skutecznie jak weekend w domku w lesie, daleko za miastem odciąga od zgiełku codzienności i koi przebodźcowany mózg i wszystko pięknie, dopóki nie przypomnisz sobie, że prędzej czy później nadejdzie noc… (Łukasz Suchy)
Najdziwniejsze oczekiwanie w kolejce na występ ulubionego artysty
Jako szczęśliwa posiadaczka biletu golden circle early entrance na październikowy koncert Nicka Cave’a i Złych Ziaren na warszawskim Torwarze musiałam odstać swoje. Usłyszałam tam historię, której długo nie zapomnę. Ochroniarz zabawiał nas wspomnieniem pewnej kobiety, w której torebce, podczas rutynowej kontroli, znalazł dwa dilda. Podobno miały jej dać większą satysfakcję z koncertu. Ciekawe, kto wtedy grał. (Martyna Płecha)
Słaba płyta – świetny występ: Austra
Często po nieco jeszcze amatorskim, jednak bardzo przebojowym debiucie, kolejne płyty, choć o wiele dojrzalsze produkcyjnie, nie mają już początkowej energii i oryginalności. „Future Politics” to stanowczo najmniej obfitująca w mocne numery, choć pewnie najdojrzalsza płyta Austry. Nie przeszkodziło to jednak Kanadyjczykom w zagraniu jednego z najlepszych koncertów ever, na jakich przyszło mi dotąd gościć. Ich występ w warszawskim Niebie zapamiętam jako doskonale wyważony pod względem zarówno muzycznym, dramaturgicznym, jak i techniczno-nagłośnieniowym (co jest niewątpliwą zasługą stołecznego klubu). A jeśli do tego dodamy znakomicie kontrolującą salę za pomocą swego niepowtarzalnego głosu Katie Stelmanis, czego chcieć więcej. (Bartłomiej Błesznowski)

(fot. Michał Wagner)
Najlepsza piosenka do porannej gimnastyki dla osób o nienormatywnym poczuciu rytmu: Brockhampton – „Boogie”
Od pierwszej sekundy stymuluje ruch całego ciała, jednocześnie nie wymuszając jakiejkolwiek synchronizacji kończyn. Najlepszego efektu mogą się spodziewać ludzie-pająki (ze względu na sposobność wykorzystania wszystkich odnóży) oraz ludzie-przeżuwacze (którzy – dołączając żuchwę do pozostałych tańczących organów – mogą połączyć gimnastykę ze śniadaniem). (Bartek Gradkowski)
Album o najwyższej zawartości komponentu songwriterskiego: Fred Thomas – „Changer”
Zapomnijcie o wiejskim krajobrazie i hasających na wolności zwierzątkach futerkowych, najlepszy album w kategorii singer/songwriter ukazał się już pod koniec stycznia, jest dość jazgotliwy, ostrawy na brzegach i bardzo mocno zakorzeniony w zakurzonej i powtarzalnej miejskiej codzienności. Fred Thomas zgarnia pulę za znakomite teksty, celne słodko-gorzkie obserwacje i zaangażowanie godne najbardziej wytrawnych spoken word artists. A, że muzycznie „Changer” bliżej do brudnego alternatywnego rocka ze skłonnością do eksperymentów niż brzdąkania na mandolinie, to już zupełnie inna historia. (Marcin Gręda)
Album, którego tytuł za prezydentury Trumpa z dnia na dzień traci na znaczeniu – LCD Soundsystem -„American Dream”
Nie byłem entuzjastą powrotu LCD Soundsystem, bo jak się tak hucznie kończy karierę, to trzeba być bardzo bezczelnym, by w ogóle pomyśleć o powrocie. Okazuje się, że na „American Dream” bezczelnie dobre są też piosenki. Żeby choć w jednej dziesiątej Trump umiał tak dobrze rządzić, jak Murphy czerpać z dorobku Bowiego czy Eno, i budzić tym samym zazdrość Bono. Ehhh. (Mariusz Godzisz)
Najlepszy koncert Swans: Swans

(fot. Michał Wagner)
Autorzy: Bartek Gradkowski, Mon Sadowska, Mariusz Godzisz, Martyna Płecha, Łukasz Suchy, Bartłomiej Błesznowski, Marcin Gręda
Co państwo na to?