
Peter Hook – Joy Division od środka. Nieznane przyjemności

Czy kolejna biografia Joy Division może coś jeszcze wnieść do tematu? Zespół istniał krótko, materiału do analizy nie ma przeto zbyt wiele. Jeśli idzie o fakty, to co było do opisania, opisane zostało już dawno, dziesiątki bootlegów ułatwiają i uzupełniają tę dokumentację. Dodatkowo wdowa po Curtisie napisała w latach 90. „Przejmującego Z Oddali” („Touching From Distance”), w którym rzuciła nieco światła, albo raczej mroku, na postać Iana Curtisa, w społecznej świadomości obecnego raczej jako wrażliwy poeta, niż jako nieobliczalny awanturnik i niewierny mąż.
Tym razem możemy zapoznać się z relacją Petera Hooka, basisty, którego wpływ na brzmienie Joy Division jest nieoceniony. Każdy fan o tym wie, że linie basowe są kluczowe dla utworów manchesterskiego zespołu i wraz z wokalem Curtisa stanowią dwa warunki, bez których nie da się mówić o wyjątkowości tej grupy. Hook podkreśla to jednak nader często, co niewątpliwie zakłóca poważny odbiór tej książki. Ogromna szkoda, że nie potrafił powstrzymać się od przypinania orderów samemu sobie, ponieważ miejscami staje się śmieszny niczym sześciokrotny bohater Związku Radzieckiego z piersią uginającą się od odznaczeń. Jest jednak pewna zaleta tego rodzaju kombatanctwa, bowiem stary bojownik bywa zazwyczaj świetnym gawędziarzem.
Oto właśnie anegdota i gawęda są największymi atutami Nieznanych Przyjemności. W dodatku Hook koncentruje się nie tylko na zespole, ale doskonale maluje również muzyczną scenę tamtego okresu. Kapele, które zostały, i te, które przepadły w niepamięci, choć wydawało się, że ich kariera rozwijała się równolegle do Joy Division. Podczas wysypu zespołów w końcu lat 70. presja konkurencji musiała być ogromna. Kapele zarabiały grosze, ale jakoś wcale nie zachęcało ich to do budowania wspólnego frontu. Na porządku dziennym były utarczki o to, kto zagra support, a kto będzie headlinerem, a wzajemne podrzucanie sobie świń, psucie sprzętu i niecne, bo śmieszne tylko dla jednej strony, dowcipy dodatkowo nie ułatwiały życia. Wszystko to wyświetla się na subkulturowym tle tamtych czasów z punkami, skinami, wszechobecnymi gangami, bójkami, albo i całymi bitwami przed, podczas i po koncertach, no i zwyczajowym opluwaniem muzyków na scenie podczas występu. Surowy i zimny świat, w sam raz dla rozrabiaki, jakim był wtedy Hooky.
Trzeba przyznać, że radził sobie świetnie. Choć nie raz był blisko prawdziwego mordobicia, to jednak zazwyczaj wychodził obronną ręką. A to tłukł gościa gitarą, a to tylko dźgał innych jej główką, a to wskakiwał w sam środek bijatyki zupełnie bez broni i sam dostawał fangę lub kopa. A to podrzucał myszy do vana Buzzcocksów, z którymi Joy Division grali wspólną trasę. A to kupował pięć kilo robaków i wpuszczał im na scenę. A to z resztą zespołu podkradał łóżko Ianowi i Annik, zastępując je deską do prasowania (inna rzecz, że Ian Curtis został przyłapany na prasowaniu sukienki Annik, w dodatku w momencie, w którym ona go POPĘDZAŁA – jak dalece to nierockowe zachowanie!), a to z lubością wnerwiał dziennikarzy muzycznych, udzielając zdawkowych odpowiedzi na ich pytania. Oj, nie chcielibyście, żeby był waszym kumplem.
Jak w podtytule, mamy tu Joy Division od środka. A może też i od kuchni, czyli tam gdzie pichciła się potrawa. Od decyzji o powołaniu zespołu, która wiąże się z pierwszym koncertem Sex Pistols w Manchesterze – i co ciekawe ten sam koncert jako kamień węgielny kapeli był już wcześniej przedstawiany w filmach 24 Hour Party People i Control. Aż do samobójczej śmierci Curtisa. Owszem, zdarzają się czasem wtręty z późniejszego okresu, grania w New Order oraz zarządzania klubem Hacienda, ale o nich Hook zdążył napisać już osobną książkę. A tu, w Nieznanych Przyjemnościach mamy przecież dobre kilkadziesiąt stron o tym jak powstawała ta muza, i jak wielki w tym procesie był udział genialnego Martina Hannetta, który uczynił płyty Joy Division nieśmiertelnymi. Jest i o nagrywaniu dziwnych dźwięków, w tym sprayu czy odgłosów kopanej walizki, separowaniu sygnałów, odwracaniu ich, pojedynczym nagrywaniu poszczególnych bębnów, wyciąganiu sprężyn z werbla, stosowaniu białego szumu, delayów, pogłosu, poszukiwaniu czystości brzmienia, wypuszczaniu wokalu z głośnika w osobnym pomieszczeniu i powtórnym nagrywaniu go, nakładaniu ścieżek z dwóch różnych gitar basowych oraz warstw z kilku syntezatorów. W wielu tych działaniach Hannett był pionierem.
Są smaczki dotyczące szołbiznesu z tamtego okresu, czyli ile się zarabiało, jak wyglądały trasy koncertowe i jak wyglądały relacje z wytwórnią. Do tego korowód postaci, nawet na chwilę zaplątał się w nim Mick Hucknall. A plączą się też inni wielcy, bo odkąd Hook zobaczył w akcji Paula Simonona, basistę The Clash, nisko wieszał swój bas, a w sposobie gry najbardziej inspirował go Jean-Jacques Burnel z The Stranglers. W toku opowieści spotykamy także chłopaków z Killing Joke, i z The Fall, i z Buzzcocks, i z Echo & The Bunnymen, jest też Genesis P-Orridge z Throbbing Gristle, ba, nawet Bono z U2, który spotkawszy Tony’ego Wilsona po śmierci Iana Curtisa, powiedział, że nie należy się martwić, bo on dokończy dzieła wokalisty Joy Division.
I gdyby tylko Hook tak bardzo nie koncentrował się na sobie, czyli mówiąc inaczej: nie kozaczył i nie chojraczył, byłoby wspaniale. Ale cóż mi marudzić… Przecież swój stosunek do ewentualnej krytyki autor podkreśla wielokrotnie, pisząc: W końcu to moja książka.
Co państwo na to?