
Pełne zanurzenie – czterech artystów i woda
Nieważkość. Wolność. Lekkość. Przestrzeń. Próbkę tego wszystkiego możemy odnaleźć w głębi. Ilość symbolicznych odniesień, jakie zawarte są między cząsteczkami H2O jest tak ogromna, że nie wiem jak cokolwiek może się jeszcze zmieścić pomiędzy nimi, a jednak wciąż kultura przydaje wodzie kolejnych właściwości.
Także muzycy sięgali po niewyczerpane źródło życiodajnego płynu wielokrotnie podczas swoich zmagań z weną. Kiedy do głowy wpadło nam, że można na podstawie tego tropu dokonać połączenia między twórczością różnych zespołów, nie spodziewaliśmy się, że finalnie skończymy na tych czterech, jakże różnych i jakże podobnych do siebie artystach. Oto zestawienie pływackich mistrzów, nurkujących akrobatów i ich płyt, przewrotnie wodolejstwa pozbawionych.
Ben Howard – „Every Kingdom”
(2011, Island Records)
Na okładce swojej debiutanckiej płyty Ben nurkuje na główkę. Być może tym właśnie stał się dla niego wydany w 2011 roku album, który okrzyknięto odkryciem na scenie indiefolkowego grania, plasując Bena wśród najjaśniej błyszczących gwiazd w mocno już obsadzonej plejadzie. W tym kontekście skok ten, choć niósł za sobą ryzyko całkowitego paraliżu, okazał się więcej niż udany.
Ale nie to miał na myśli artysta, który dla zobrazowania tytułu „Every Kingdom” wybrał akurat taką reprezentację wizualną. Zapytany w krótkim youtube’owym wywiadzie prowadzonym przez BestFanTV o znaczenie tego tytułu odpowiada, mówiąc o królestwach, budowanych i burzonych, tych między ludźmi, w których jacyś władcy powstają, a później odchodzą. Taka myśl przewodnia nader blisko konotuje z utopią. Dalej nie musimy już chyba wyjaśniać.
Cała płyta to sieć kolejnych odniesień do natury, do żywiołów, jakie Ben zdaje się okiełznywać poprzez swoją niespotykaną wrażliwość i prostolinijność. Skromne środki w postaci dominującej gitary akustycznej, na którą nakłada się chropowaty głos i trafiająca między żebra liryka, pozwalają skupić się na przekazie. To najbardziej ascetyczny sposób opowiadania rzeczy uniwersalnych. Być może jest to też sposób jedyny.
Nirvana – „Nevermind”
(1991, Geffen Records)
Tak, naprawdę piszemy o „Nevermind”. A robimy to nie tylko dlatego, że ma najsłynniejszą ze wszystkich podwodnych okładek, ale również po to, żebyście na moment zapomnieli o statusie tej płyty i przesłuchali ją jeszcze raz od początku do końca. Fakt, nie jest tak nieokrzesana jak „Bleach”, ani tak ambitna jak „In Utero”. W zamian za to idealnie sprzyja postulowanemu przez nas w tym fonotypie pełnemu zanurzeniu: nie ma na niej ani jednego niepasującego elementu, to kilkudziesięciominutowy rejs do świata introwertyków o nieco wybuchowym usposobieniu.
„Smells Like Teen Spirit” słyszeliście setki razy w różnych, zazwyczaj zapewne bardzo nieadekwatnych okolicznościach. Znacie tę piosenkę na pamięć i my też, ale dopiero przywrócona na swoje oryginalne miejsce – do otwierania tego konkretnego albumu – prezentuje swój prawdziwy potencjał. A zaraz za nią czekają przecież „In Bloom” i „Come as You Are”. To jedna z tych nielicznych płyt, na których trudno odróżnić single od nie-singli. Do dziś nie rozumiem dlaczego „Lounge Act” nie zostało hitem. Do dziś myślę, że zestawienie „Something in the Way” z „Endless, Nameless” jest jak najlepsze kulinarne połączenie: idealnie do siebie pasują, choć teoretycznie nie powinny. I do dziś zastanawiam się, czy Kurt Cobain naprawdę uważał, że ryby nie mają uczuć. Tak naprawdę każdy utwór na „Nevermind” zasługuje na kilka oddzielnych zdań w tekście takim jak ten, ale razem ta trzynastka to rozdział w czymś dużo większym. Tak brzmi jeden z najważniejszych zespołów muzyki popularnej zupełnie nieświadomy, że właśnie nagrywa płytę, która zapewni mu nieśmiertelność.
Suede – „Night Thoughts”
(2016, Warner Music)
Istnieje niemałe prawdopodobieństwo, że elegancko ubrana kobieta na okładce najnowszej, siódmej płyty Suede wcale nie relaksuje się w wodzie po wystawnym bankiecie. „Night Thoughts” to dwanaście piosenek tworzących ścieżkę dźwiękową filmu nakręconego specjalnie do tej muzyki. Fabułę stanowią retrospekcje z życia mężczyzny, którego widz poznaje, gdy ten się topi. Stąd właśnie teoria, że okładka płyty nie przedstawia sposobu na wieczorny odpoczynek posiadaczy luksusowych willi z basenem, a jedną z mroczniejszych funkcji wody w kulturze – moc odbierania życia zamiast dawania go.
Woda uznawana jest za umożliwiający transgresję katalizator, nieusuwalny łącznik pomiędzy funkcjonującymi równolegle światami człowieka i natury. Na „Night Thoughts” Suede przekraczają barierę zespołu, którego muzyce zawsze przypisywano filmowy rozmach, do poziomu, w którym ich utwory potrzebują jedynie warstwy wizualnej, aby naprawdę stać się filmem. Jednocześnie mimo pewnej teatralnej pretensjonalności nie ma tutaj ciężaru gatunkowego rock opery. I choć doszukiwanie się większej ilości wodnych analogii grozi nadinterpretacją, to trudno oprzeć się wrażeniu, że, zarówno muzycznie, tekstowo, jak i produkcyjnie, jest to jak dotąd najspójniejsza płyta Suede. Przekroczenie wspomnianej wyżej granicy nie przyniosło rewolucji w samych piosenkach, ale z jakiegoś powodu lepiej słucha się ich razem, jednej za drugą niż pojedynczo. Po takie topielice warto nurkować.
The Car Is On Fire – „Lakes & Flames”
(2006, Parlophone Poland)
Czterej młodzieńcy konstytuujący grupę The Car Is On Fire wsiedli do swojego płonącego samochodu i opłynęli nim kawał muzycznego świata. Przybyli na piaszczyste plaże Kalifornii, gdzie surfowali The Beach Boys. Zawitali do Wielkiej Brytanii, gdzie Sir George Martin uczył Beatlesów, że nie ma takiej pięknej popowej ballady, której nie dałoby się uświetnić jakimś potajemnie wyniesionym z filharmonii instrumentem. Odwiedzili muzyczne antypody, gdzie Kylie Minogue uczyła bywalców miejskich dyskotek, że nie ma tak pięknych promieni słońca, które nie zaświeciłyby piękniej, odbite od tafli jej stroju kąpielowego. Zeszli też na chłodny brzeg Atlantyku, w głąb lądu, gdzie punk rock po raz drugi przeżywał swój wielki post.
Zebrali w trakcie tej podróży niezliczone ilości skarbów i wrócili po to by zamknąć się w chatce nad jeziorem na końcu świata (gdzieś pod Toruniem) i komponować. To właśnie miejsce pracy nad albumem zaważyło o wyborze tytułu „Lakes & Flames” oraz obrazu Magdaleny Karpińskiej na okładkę. Na obrazie dwóch młodzieńców pławi się w zielonych odmętach. Ale jest coś więcej niż tak piękne okoliczności przyrody. Z głośników bije żywa energia. Jakkolwiek dojrzałe nie byłyby kompozycje nie ma w nich cienia patosu. Piosenki opowiadają o miłości, która polega na trzymaniu się za ręce i wspólnym marnowaniu czasu. O spotykaniu się z kumplami i słuchaniu płyt. I o sytuacjach, które rodzą całkiem nowe uczucia. O latach beztroski, które chyba właśnie mijają bezpowrotnie. Jutro jezioro będzie ostatnim miejscem, gdzie można doświadczyć stanu, tak wszechobecnej jeszcze wczoraj nieważkości.
Mon Sadowska / Bartek Gradkowski / Łukasz Suchy
Co państwo na to?