Międzynarodowy Dzień Jazzu – przewodnik instant
30 kwietnia został ustanowiony Międzynarodowym Dniem Jazzu. Bardzo mnie to cieszy, bo muzyka improwizowana, nie mniej niż kolejarze, nauczyciele, życzliwość, praca czy nawet kobiety i dzieci zasługuje na to, aby się nad nią w zadumie pochylić. Z tej okazji postanowiłem zrewidować moją półkę z płytami, gdzie mikroskopijne wysepki wokalistek i gitarzystów giną w oceanie dęciaków, kontrabasów, mocno zużytych talerzy perkusyjnych i oczywiście mocarnych fortepianów. Postanowiłem zrobić rajd totalny przez dziedzinę, do której sięgam ostatnio niezbyt często, choć od stu lat nieustannie dzieje się w niej wiele dobrego. Nie jest moim celem stworzenie podręcznika jazzu, bo tak naprawdę to się na nim nie znam. Będzie to bardzo osobiste wypunktowanie, którego pozycje oczywiste zmiksowane zostaną z pozycjami mniej popularnymi. Artyści amerykańscy podadzą sobie rękę z Europejczykami, a zwariowani improwizatorzy ukłonią się muzykom, którzy na co dzień metrum inne niż cztery czwarte omijają szerokim łukiem. Zapraszam.
Lee Morgan – „The Procrastinator”
Jak to jest z prokrastynacją? Trudniej jest zacząć, czy trudniej skończyć? Nie wiem, ale na początek proponuję utwór „The Procrastinator” zaczynający się w wielkim stylu. Mało jest utworów, których pierwsze takty tak mocno wryły mi się w pamięć długotrwałą. Częściej się to zdarza w rocku, gdzie kompozycje opierają się na chwytliwych riffach wałkowanych przez trzy minuty. W tym sensie ten utwór jest jak jazzowy „Enter Sandman”, ale na tym koniec podobieństw, bo owszem z kolejnymi taktami utwór przybiera na sile, ale jedyne co w nim tak naprawdę rośnie, to niewymowna elegancja.
Warto pochylić się nad biografią sprawcy, która kończy się na 34 roku życia. Do tego czasu zdołał nagrać 30 płyt sygnowanych własnym nazwiskiem oraz co najmniej dwukrotnie więcej jako muzyk sesyjny… więc o co chodzi z tą prokrastynacją?
Roy Hargrove – „Salima’s Dance”
Kontynuując spacer doliną niewymownej elegancji skaczemy z lat 70. w 00., ale dalej trzymamy się hard bopu. To czym uwodzi mnie w swoim tańcu tytułowa Salima to pośpiech i bogactwo barw, które zmieniają się jak w kalejdoskopie oraz przejścia z solówek do soczystego unisono trąbki, saksofonu i puzonu. Kultura z jaką przenosi się punkt ciężkości pomiędzy fortepianem i dęciakami zachwyca. Nawet kakofonia półtorej minuty przed końcem brzmi jak przekomarzanie się specjalistów od savoir vivre. Pozwala to też trochę bardziej zrozumieć zapędy fanów jazzu do audiofilstwa.
Anna Gadt – „Still I Rise”
Przyznam szczerze, że do jazzu śpiewanego podchodzę jak do jeża (jeżża!). Ale w tytułowym utworze swojej drugiej płyty, Anna Gadt ciepłą, ale przyjemnie chropowatą barwą głosu prowadzi mnie ciarkami na plecach przez fenomenalny wiersz Mayi Angelou i oddala o lata świetlne od rozgotowanych klusek serwowanych przez swoje koleżanki z wydziałów wokalno-aktorskich akademii muzycznych (bez względu na szerokość geograficzną). Towarzyszące jej trio też zasługuje na słowa uznania. W szczególności jazzowy charakter podkreśla solo na kontrabasie.
Louis Armstrong / Dave Brubeck – „Summer Song”
Armstrong był trębaczem do tego stopnia, że nawet kiedy śpiewał, brzmiało to, jakby aparat głosowy miał z mosiądzu. Nachalne redukowanie jego twórczości do „What a Wonderful World”, to jakaś okrutna niesprawiedliwość dziejowa. Wiele na tym tracą choćby świetne utwory nagrane pod flagą Hot Five i Hot Seven. Jednak dla mnie swoje najważniejsze przedsięwzięcie Satchmo dzieli z kompozytorem i pianistą Davem Brubeckiem. Mowa o albumie „The Real Ambassadors”, bardzo pasującym do dzisiejszej uroczystości. Jest to koncept album, który opowiada o wpływie jazzu na szeroko pojętą kulturę. Armstrong mianuje tu prawdziwymi ambasadorami Stanów Zjednoczonych muzyków jazzowych, którzy jak nikt inny eksportują kulturę usańską na cały świat. To wielkie, choć zapomniane dzieło i nie ma sobie równych w dziedzinie śpiewanego jazzu. Obok proto-hip-hopowego „King for a Day” i nieziemskiego „They Say I Look Like a Good” błyszczy popowo-whatawonderfulwordowy „Summer Song”.
Charles Mingus – „Moanin’”
Jako człowiek, który widział na żywo Emperora oraz Behemotha zanim o Nergalu pisały tabloidy, nie mogłem przejść obojętnie obok muzyki tak hałaśliwej. Muzyki, która tak kurczowo trzyma się niskich rejestrów. Ale może nie ma się co dziwić, skoro tą orkiestrą dyryguje kontrabasista. Zachwyca mnie ten hałas i ta energia. Wiele ma wspólnego z metalem, ten jazz inspirowany muzyką gospel…
Radiohead – „Life In A Glass House”
Prowokacja? Nie do końca. Proszę posłuchać. Jazzmani uwielbiają Radiohead. Youtube pęka w szwach od coverów ich piosenek przefastrygowanych na jazz, zarówno przez amatorów, jak i bardzo poważnych improwizatorów (wśród nich, np. Brad Mehldau). Sami się o to prosili nagrywając utwór tak mocno podszyty nowoorleańskim jazzem. Louise Armstrong i Benny Goodman w zaświatach z uznaniem kiwają głowami.
David Bowie – „A Small Plot of Land”
„Outside” zostanie dla mnie na zawsze płytą arcyważną. Mam wrażenie, że na etapie tworzenia muzyka wyrwała się spod kontroli. Pełno tam wszystkiego (wszelkiego dobra). Bowie i Eno czerpali pełnymi garściami z każdej strony. Z jednej strony wyziera industrial, a z drugiej tęsknota za tym jazzowym fortepianem z „Aladdin Sane”. Play it again Mike! Początek tego utworu to tylko i aż wściekły duet fortepianu i perkusji z lekkim pogłosem sprawiającej wrażenie, że jesteśmy na koncercie jazzowym, dzięki czemu oddaje sedno jazzu lepiej niż niejedna rasowo-jazzowa wycackana płyta studyjna.
Miles Davis – „Shhh / Peaceful”
Miles Davis w trakcie swojego życia kilkakrotnie wywrócił jazz do góry nogami. Jest oczywiście autorem albumu-ikony „Kind Of Blue”, która jest dla jazzu tym, czym „Dark Side Of The Moon” dla rocka. Albumem doskonałym, przełomowym i niesłuchanie popularnym. Należy go znać, ale jego doskonałość po pewnym czasie zaczyna trochę nudzić (jazzowi szalikowcy w tym momencie ostrzą na mnie maczety). Sam Davis nigdy nie odcinał kuponów od tego sukcesu. Przeciwnie, szedł ciągle do przodu. Poszukiwał ciągle nowej drogi, przez co nie zawsze był rozumiany, ale dzięki czemu pozostawił kilka wielkich płyt. Jedną z nich jest „In a Silent Way”, z której pochodzi właśnie długaśny utwór „Shhh / Peaceful”. Jest to wstęp do elektrycznej ery, w której klasyczne popisy instrumentalne zostały zastąpione kolektywnym budowaniem nastroju przez niespotykane dotąd konfiguracje instrumentów. Wszystko jest tutaj na swoim miejscu, ale wyróżnia się ledwie słyszalna gitara elektryczna.
Krzysztof Komeda – „Cherry”
W każdym odcinku serialu „Słoneczny Patrol” był stosowany taki fortel: aby bardziej wyeksponować wyrzeźbione sylwetki biegające w strojach kąpielowych, ciąg przyczynowo-skutkowy był na chwilę zaburzany plażowym teledyskiem. W 1961 roku podobny manewr zastosował Roman Polański w filmie „Nóż w wodzie”. Nie wiadomo tylko co bardziej miała wyeksponować przydługa scena uświetniona halaśliwym utworem „Cherry” Krzysztofa Komedy, czy pierdołowatość pasażera na gapę, który plątał się w liny nieokiełznanej żaglówki Christine, czy pozazdroszczenia godne zdolności pływackie Leona Niemczyka. Można zapomnieć fabułę filmu, nazwiska aktorów, ale nie utwór, który jest tytułową wisienką na torcie.
Polski jazz ma wiele do zaoferowania i szukanie najbardziej reprezentatywnego utworu, jakkolwiek kuszące mija się z celem. Jednak gdyby ktoś podjął się wyzwania natknie się na Komedę raczej prędzej niż później. Komeda jest ikoną na skalę europejską. Jego płyta Astigmatic zyskała po tej stronie Atlantyku status podobny do Kind Of Blue. Jest także autorem jednego z najbardziej znanych na świecie polskich utworów „niepoważnych” – Sleep Safe and Warm, czyli kołysanki Rosemary.
John Coltrane – „Acknowledgement”
„A Love Supreme” – opus magnum Johna Coltrane’a. Muzyka wypływająca prosto z duszy najbardziej eminentnego saksofonisty w historii jazzu i zarazem jedna z najważniejszych płyt w historii muzyki w ogóle. Wspaniałe, podniosłe dzieło składające się z czterech części, które otwiera właśnie „Acknowledgement”. Wybór tej najpiękniejszej części jest niemożliwy, bo wszystko zamyka się w nierozerwalną całość, ale tę wyróżniają dwie rzeczy, które szczególnie zapadają w pamięć: powolne ceremonialne otwarcie przechodzące dosłownie na chwile w taneczny, jakby nawiązujący do afrykańskich korzeni rytm oraz prosta czteronutowa fraza powtarzana przez cały utwór, transponowana na wszelkie możliwe sposoby, co nadaje całości charakter niemej litanii, ostatecznie ukoronowanej deklamacją saksofonisty „A-Love-Su-Preme, A-Love-Su-Preme, A-Love-Su-Preme, A-Love-Su-Preme…”
John Coltrane – „My Favourite Things”
Ponadprzeciętnej urody jazzowy cover niepozornej musicalowej piosenki z 1959 roku. Uwagę przykuwa nie tylko świetna melodyjna gra Coltrane’a, ale i partie fortepianu McCoya Tynera.
BONUS TRACK: Piotr Baron – „Bogurodzica”
Utwór niedostępny w archiwach youtube’a i w ogóle haniebnie przeoczony we wszelkich zestawieniach. Równie niesamowity jazzowy cover XIV-wiecznej pieśni, którą znamy z lekcji języka polskiego. Słowiański Love Supreme. Nic więcej nie napiszę, radzę nie przegapić jeżeli kiedykolwiek nadarzy się okazja.
Co państwo na to?