Drodzy dorośli, najwyższy czas przestać się wstydzić The 1975
The 1975. Ten dziwaczny post-boysband, który z niewiadomych względów media kreują na wielkie objawienie. Racjonalne podejście każe sądzić, że stoją za tym wyłącznie pieniądze wytwórni, a wszystkie działania zespołu są – jak filmy Disneya – szczegółowo rozpisane na kolejne dekady w tabelkach specjalistów od marketingu. Pojawiają się jednak opinie, że za wizerunkowo-muzycznym miszmaszem grupy stoi coś więcej niż arkusz w Excelu i algorytmy przeliczające które trendy należy ze sobą wymieszać, żeby zarobić jak najwięcej. Załóżmy, że to prawda i za tym co znamy jako The 1975 stoją samodzielnie członkowie zespołu, a wsparcie z zewnątrz służy jedynie realizacji ich własnych pomysłów. Lider zespołu Matty Healy otwarcie mówi o sobie jako o gąbce, która pochłania ogromne ilości bardzo różnych treści i przetwarza ich elementy na własne potrzeby. Samo w sobie oczywiście nie jest to nic nadzwyczajnego, o ile nie bierzemy pod uwagę skali. „OGROMNE ilości” i „BARDZO RÓŻNYCH treści” mają tutaj kluczowe znaczenie. Umówmy się więc, że tak jak Healy bez skrępowania (a czasem wręcz na wyrost) łączy swoje inspiracje, tak i ten tekst będzie patchworkiem porównań i odniesień. Spróbujmy spojrzeć na The 1975 tak, jak The 1975 patrzą na nas.
Jednym z ulubionych określeń Healy’ego jest „meta-”, uwielbia wyszukiwać i podkreślać konteksty wewnątrz własnej twórczości. Identyfikacja wizualna The 1975 zawsze była bardzo spójna, choć na samym początku nieszczególnie wyjątkowa. Czarno-białe okładki i teledyski, logo zespołu w ramce, pop-punkowy wizerunek muzyków – nie ma w tym nic charakterystycznego. Druga płyta ociekała pastelowym różem i jasnymi kolorami, teledyski łączyła plastikowa wielobarwność, ale okładka znowu witała znajomym logo w świecącej ramie. I to jest drobny (ale widoczny już w pierwszym kontakcie, nawet bez słuchania muzyki) przykład tego jak skrupulatnie zespół buduje swój wizerunek: bezpieczne, „oswojone” elementy kontrastują z chaosem tego, co nowe, bardziej teraźniejsze i zaadoptowane choćby tylko na chwilę. Trzy pierwsze płyty otwiera utwór zatytułowany po prostu „The 1975” (którego tekst to impresjonistyczna relacja z seksu oralnego w aucie), za każdym razem w odrobinę zmienionej aranżacji. Na nadchodzącym albumie intro o tym samym tytule to już zupełnie inny utwór, na którym Healy oddaje głos nastoletniej aktywistce klimatycznej Grecie Thunberg. Kiedy wszyscy spodziewają się znajomej piosenki, a zamiast niej otrzymują bardzo poważny manifest dotyczący kryzysu ekologicznego, efekt jest nieporównywalnie większy, co widać w reakcjach zaskoczonych fanów w Internecie.
Punktem wspólnym albumów The 1975 jest brak wstrzemięźliwości w kwestii czasu trwania (wszystkie oscylują wokół godziny), a każdy jest kompilacją chwytliwych synth-popowych hymnów, tropical house’owych wakacyjnych hitów, akustycznych ballad, ambient-popowych przerywników i autotune’wych emo-tyrad opatentowanych przez Kanye Westa na „808s & Heartbreak”. Muzycznie nie ma w tym żadnej konsekwencji, ale dokładnie o to chodzi – skoro na co dzień potrafimy skoncentrować swoją uwagę tylko na moment i co chwilę przeskakujemy do zupełnie innych treści, to czemu nie robić tego w ramach jednego albumu? Healy w jednym z wywiadów powiedział: „Krąży pewne nieporozumienie, że jesteśmy zespołem rockowym. Nie jesteśmy. My bawimy się ideami rock’n’rolla, zarówno poważnie, jak i ironicznie, ale jesteśmy postmodernistycznym zespołem popowym, który odwołuje się do miliona różnych rzeczy. Nawet ja sam często nie wiem, co tak naprawdę gramy”. OK, ten postmodernizm to dość zdewaluowane określenie, ale „People”, opublikowany pod koniec sierpnia drugi utwór z nadchodzącej płyty, wspaniale ilustruje część tego cytatu dotyczącą zabawy rockową konwencją. To gitarowy banger z wywrzeszczanym uszczypliwym tekstem („Moja generacja chce się pieprzyć z Barackiem Obamą żyjąc w saunie z legalną marihuaną”), a teledysk przypomina połączenie My Chemical Romance z Marilynem Mansonem. Z kolei sześciominutowy utwór tytułowy z „I Like It When You Sleep, for You Are So Beautiful yet So Unaware of It” śmiało odwołuje się do folktronicznego oblicza Boards of Canada czy Jona Hopkinsa, ale wcale nie byłby zupełnie nie na miejscu również na ostatniej płycie Bon Ivera (potrafię sobie wyobrazić jak byśmy się wszyscy ekscytowali, gdyby Vernon przełamał czymś takim nudniejsze momenty „i,i”). Fantastycznie też uwypukla hiciarskość następnego na płycie, singlowego „The Sound”.
W teledysku do wspomnianego wyżej „The Sound” pojawiają się cytaty z krytyki zespołu („Nieprzekonujące emo teksty”, „Ten zespół wierzy, że ich wokalista posiada jakąkolwiek charyzmę… nie posiada”, „Straszne, wysokie wokale na tle nijakich, robotycznych beatów”, „Pompatyczny stadionowy synth-pop”, „Śmiechu warte”, itp.), te same teksty są również wyświetlane w ramach wizualizacji do utworu podczas koncertów, oczywiście okraszone teatralną, sytuacyjną choreografią wokalisty. Z jednej strony wyśmiewanie krytycznych komentarzy idealnie pasuje do narcystycznego etosu gwiazd popkultury, ale z drugiej nie przypominam sobie, by ktokolwiek inny wykorzystywał je w taki sposób, rozbrajając krytykę przez doprowadzenie jej do poziomu karykatury jedynie poprzez kontekst, bez ingerencji w samą treść.
Pozostając przy koncertach, sceniczne emploi Healy’ego wywołuje u mnie skojarzenia z Jarvisem Cockerem. Zresztą zestawienie obu panów ma sens nie tylko z powodu podobnego zakresu ruchów biodrami, ale również ze względu na umiejętność celnego i dowcipnego komentowania sytuacji społecznych. W wielu recenzjach „A Brief Inquiry into Online Relationships” było porównywane do „OK Computer” i nie jest to nieuzasadnione, ale w przeciwieństwie do Radiohead, The 1975 w swojej katastroficznej wizji świata zachowują (angielskie) poczucie humoru. Dlatego w warstwie tekstowej zarówno Cocker jak i Damon Albarn (a konkretniej – ich skłonność do ironizowania na temat codzienności) wydają się być kolejnymi ważnymi punktami na ogromnej mapie odniesień Healy’ego. Britpop miał być „muzyką zwyczajnych ludzi”, brytyjskiej klasy robotniczej, ale w swoich najtrafniejszych tekstach Cocker i Albarn patrzą na przyziemne sprawy z dystansu (bądź co bądź trudno oczekiwać zwyczajności od gwiazd rocka, niezależnie od tego jak bardzo próbują nam wmówić, że tak naprawdę bliżej im do losowej pani z warzywniaka niż do Madonny). Z tego powodu to The 1975 mogą być prędzej uznawani za spadkobierców Pulp czy Blur niż fala młodych zespołów imitujących znajome brzmienie lat 90. Możemy się dąsać na to jak Healy opisuje rzeczywistość i udawać, że jego spostrzeżenia nas nie dotyczą. Ale kim są właściwie dzisiejsi „Common People”, skoro na Instagramie każdy reżyseruje swoje życie jak hollywoodzki film biograficzny?
Przypuszczam, że polaryzacja opinii na temat The 1975 wynika między innymi z tego, że to, co na pierwszy rzut oka wydaje się być dziełem algorytmu, de facto jest tym algorytmem świadomie inspirowane. Żyjemy w czasach big data, na każdym kroku rozsypujemy okruszki swoich preferencji a programy komputerowe na ich podstawie wiedzą co lubimy lepiej niż my sami. W rzeczywistości zazwyczaj wybierają dla nas bezpieczne rozwiązania, tak samo jak wielkie korporacje, które nie lubią ryzykować w swoich inwestycjach. I właśnie dlatego mimo wszystko obstawiam, że żaden algorytm ani żadna wytwórnia nie wymyśliłyby The 1975 w takiej postaci, z jaką mamy do czynienia. Oczywiście pod warunkiem, że brak stałego kształtu również uznamy za postać.
…a jeśli nadal zniechęca Was wizerunek The 1975 jako idoli piszczących nastolatek i wolicie „prawdziwych” artystów, to poniżej drobne przypomnienie jak wyglądała publiczność na ostatnim koncercie Ziggy’ego Stardusta (Londyn, 1973)
Co państwo na to?