Dokumenty muzyczne, które warto nadrobić
Cały czas staramy się szukać pozytywnych stron przymusowego udomowienia wywołanego pandemią Covid-19. Bezsprzecznie jest to czas nadrabiania. Czytajcie ile sił, oglądajcie zaległe filmy i seriale. A jeśli potrzebujecie inspiracji, poniżej kilka sprawdzonych dokumentów muzycznych.
FYRE: Najlepsza impreza, która nigdy się nie zdarzyła
W kwietniu 2017 roku media społecznościowe błyskawicznie obiegły zdjęcia czegoś, co miało się okazać największą porażką w dziejach festiwali muzycznych – Fyre Festival. Rozpadające się namioty, przemoczone materace, a przede wszystkim – żenujące fotografie smutnej kanapki z serem podanej w styropianowym opakowaniu, która w założeniu miała być luksusowym posiłkiem. Wszystko to działo się na rajskich Bahamach. Takie wydarzenie właściwie samo prosiło się o stworzenie filmu dokumentalnego prezentującego kulisy festiwalu, na którym miały się pojawić gwiazdy światowej muzyki, a pojawili się tylko niezadowoleni uczestnicy, którzy zdecydowanie przepłacili za doświadczenie spania w rachitycznych namiotach na tonącej w strugach deszczu plaży. Osobom, które kupiły bilet na Fyre Festival obiecywano wiele – jedzenie gourmet, luksusowe warunki do życia i zabawę od rana do nocy przy najlepszej muzyce w towarzystwie pięknych modelek na wyspie należącej niegdyś do samego Pablo Escobara. Dokument Netflixa pokazuje jak w dobie mediów społecznościowych i influencerowego marketingu zareklamowano coś, co tak naprawdę nie miało szans zaistnieć. I jak błyskawicznie to wszystko się posypało, chociaż organizatorzy (między innymi raper Ja Rule) do końca utrzymywali, że wszystko idzie zgodnie z planem, a o tym, że festiwal właściwie się nie odbywa, właściciele biletów dowiedzieli się na miejscu. Wielka porażka czy raczej wielkie oszustwo? Trudno powiedzieć, ale jedno jest pewne – nigdy już nie spojrzę na butelkowaną wodę Evian tak samo jak kiedyś. Jeśli chcecie wiedzieć czemu, obejrzyjcie dokument. (Martyna Nowosielska-Krassowska)
The Story of Anvil
Przepraszam, będą spoilery, ale szczegóły fabuły filmu „Anvil” to rzecz drugorzędna, najbardziej istotny jest jej uniwersalny charakter. Oto ponadczasowa przypowieść o niezłomności, harcie ducha i oceanie nieskończonej pierdołowatości.
Anvil przenosi nas do czasów, w których porządny tapir, flamingowy róż i legginsy w rozmiarze S definiowały kanon rokendrolowej męskości. Kanadyjska grupa Anvil w roku 1984 była na najlepszej drodze by odnieść sukces porównywalny z wielką czwórką trashmetalu – Metallicą, Antraxem, Megadeth czy Slayerem. Los jednak nie okazał się dla nich szczególnie łaskawy – tak z pewnością myślą główni zainteresowani – prawda jest jednak taka, że ten kanadyjski skład to prawdziwi mistrzowie w odwiecznej sztuce samosabotażu. Przy tak wyśrubowanej technice partolenia wszelkich potencjalności to po prostu nie mogło się udać. Grupa po wydaniu singla znika z radarów, marzenia o karierze przegrywają z brutalną codziennością, a sami zainteresowani starzeją się raczej umiarkowanie godnie. Tymczasem 20 lat później grupa dostaje drugą szansę by wykazać się absolutnym brakiem instynktu samozachowawczego.
Zaraz po premierze film zdobył sporą popularność, pozwoliło to członkom Anvil na jeszcze jeden krótkotrwały kontakt z równoległą rzeczywistością, w której są gwiazdami rocka. Chwilę później świat znowu o nich zapomniał.
Członkowie zespołu są równie głupi, co godni podziwu w swoim małpim uporze i nieustannych potknięciach, a „Anvil” to piękna i wzruszająca historia, bo dokładnie to samo można powiedzieć o większości z nas. (Marcin Gręda)
Pulp: Film o życiu, śmierci i supermarketach
Filmy koncertowe to zazwyczaj produkt mocno przewidywalny – mamy nagrania z show, mamy też trochę dodatkowego contentu w postaci wywiadów z zespołem, może ktoś zapyta o zdanie fanów, organizatorów, pokaże coś zabawnego zza kulis. Ogląda się przyjemnie, zwłaszcza jeśli jest się fanem. „Pulp: film o życiu, śmierci i supermarketach” to w założeniu też film koncertowy właśnie – uwieczniający ostatni w karierze występ Pulp na żywo i to w dodatku w ich mieście rodzinnym, położonym na północy Anglii Sheffield. Jednak film może i jest też o zespole, ale jego głównym bohaterem jest właśnie miasto i mieszkający w nim ludzie. Rozmowy ze sprzedawcami ryb, babciami, dziećmi, panem obsługującym kiosk z gazetami, wykładowcą (który zresztą prezentuje wykład o Pulp właśnie) pozwalają nam zrozumieć korzenie zespołu, zagłębić się w to, z czego powstała muzyka jednego z najsławniejszych zespołów ery britpopu. Dostajemy też kilka rozmów z członkami Pulp, nakreślona jest ich historia, ale jest ona tylko lekkim elementem narracyjnym w opowieści o Sheffield. Mamy oczywiście nagrania z koncertu, ale oprócz nich piosenki zespołu wykonuje też, już poza koncertową areną, lokalny chór, czy pensjonariusze domu opieki. Do nagrania „Disco 2000” układ wykonuje z kolei dziecięca sekcja taneczna. Wspomnienia i skojarzenia z zespołem w słowach lokalnej społeczności przeplatają się tutaj ze smutnymi nieraz myślami Jarvisa i ekipy, a także ludzi z otoczenia zespołu. Warto nie tylko jeśli jesteście fanami Pulp, ale również jeśli chcecie poczuć północny, industrialny, angielski klimat. (Martyna Nowosielska-Krassowska)
Wściekłość i brud
U progu nowego tysiąclecia Julien Temple nakręcił swój drugi dokument o zespole, który swego czasu słowami i dźwiękami rozwalił stare struktury społeczne. Który wtedy wkurzył wszystkich. Który wypowiedział wojnę Anglii, ale nie potrafił poradzić sobie z uzależnionym od heroiny członkiem grupy.
Według pierwszej dokumentalnej historii, Sex Pistols – bo o nich mowa – byli „wielkim rock’n’rollowym szwindlem”, artystycznym projektem zrealizowanym przez Malcolma McLarena. Tu Temple przede wszystkim jednak oddaje głos samym muzykom, w tym wokaliście Johnny’emu Rottenowi, którego w „The Great Rock’n’Roll Swindle” zabrakło. W czasie rzeczywistym widzimy jedynie zarysy postaci muzyków, jakby reżyser chciał, żeby ich twarze i ciała przynależały wyłącznie do czasów punkowej rewolty.
Sex Pistols nie stworzyli punk rocka, ale prawdopodobnie byli jego najsłynniejszymi i najgłośniejszymi przedstawicielami. Byli więcej niż zespołem muzycznym. To zjawisko, które „musiało się wydarzyć” – wtedy, w tamtej Anglii, w drugiej połowie lat 70. Reżyser korzystając niemal wyłącznie z archiwalnych materiałów, kreśli historię grupy w kontekście kulturowym, społecznym i politycznym tamtych lat. Od butiku „Sex” Malcolma McLarena i Vivienne Westwood, przez pierwsze nieporadne próby, kontrakty i ich zerwania, kontrowersje, skandaliczne „God Save the Queen”, pierwszą i jedyną płytę, aż do koncertu w San Fransisco, który okazał się być gwoździem do trumny grupy. Sam McLaren przedstawiony jest raczej jako szaleniec, którego dzieło wymknęło się spod kontroli niż człowiek z wizją. Jest straceniec Sid Vicious, jest i Nancy Spungen, która dla Sex Pistols była niczym Yoko Ono dla Beatlesów.
Historia grupy to jedynie nieco ponad dwa bardzo intensywne i bogate w wydarzenia lata. One wystarczyły, by przez kolejne dekady kolejne pokolenia czerpały z nich pełnymi garściami. (Ewa Bujak)
20.000 dni na Ziemi / One More Time with Feeling
Nick Cave dwa razy pozwolił wejść ekipie filmowej w swoje życie. I z tych dwóch razów powstały dwa zupełnie inne filmy, które dzieli niezwykle ważna cezura czasowa – śmierć jednego z jego nastoletnich synów. W pierwszym filmie z 2014 roku, „20 000 dni na Ziemi”, dostaliśmy Nicka-kreację, wyreżyserowaną wersję dnia z życia, w którym to dniu artysta opowiada o swoim ojcu terapeucie, wspomina stare czasy z przyjaciółmi (między innymi podróżując samochodem z Blixą Bargeldem i Kylie Minogue), je pizzę z synami przed telewizorem, spaceruje nad morzem, a jeśli coś mówi, to wygłasza poetyckie, natchnione przemyślenia. Mieliśmy świadomość, że Nick pokazuje nam siebie takiego, jakim chce być widziany, niektórym nawet przeszkadzało lejące się z ekranu ego. Chociaż ja na przykład bardzo lubię ten film, bo jest taki jak twórczość Nicka – napompowany, patetyczny, pełen energii, ale też tajemniczy i niedostępny. Jest to pokazane między innymi przez postać Susie, żony Cave’a, która pojawia się w filmie, ale nigdy nie widzimy jej twarzy i jej nie słyszymy, tak jakby tę część życia Nick chciał zostawić dla siebie.
Z kolei „One More Time with Feeling” z 2016 roku to film obdzierający legendę z legendy, dużo bardziej surowy. Nie chcąc milion razy odpowiadać na pytania o śmierć syna Cave pozwolił ekipie filmowej na towarzyszenie mu w tworzeniu pierwszego albumu, który powstał po tym wydarzeniu (czyli “Skeleton Tree”) i przy okazji pokazał jak on i jego rodzina radzą sobie z tragedią. Nick nie jest już niezniszczalnym, tajemniczym twórcą, jest człowiekiem po stracie, który ma swoje słabości, ma lęki. W procesie tworzenia zdaje się już nie być królem jak w „20.000 dniach na Ziemi”, raczej daje się sobą zaopiekować swojemu przyjacielowi Warrenowi Ellisowi – zresztą odnoszę wrażenie, że nie tylko na polu profesjonalnym. Nie mamy tutaj szybkich montaży z koncertów, jedynie intymne nagrania ze studia. A Susie nie zasłania już twarzy, jest właściwie jedną z głównych bohaterek obrazu. Pokazuje swoją perspektywę tego, co się stało, wprowadza nas do rodzinnego domu Cave’ów, dowiadujemy się co nieco o ich małżeńskich relacjach (między innymi o słynnym obsesyjnym przestawianiu mebli przez Susie). W filmie pojawia się również brat bliźniak zmarłego Arthura, Earl. Wszyscy, razem z pozostałymi muzykami z The Bad Seeds, są jak wielka, czuła rodzina, która próbuje się jakoś poskładać. Oczywiście tutaj za kamerą też stoi reżyser, ale wszystko jest bardziej prawdziwe i realne. Jest to prawdopodobnie najlepszy i najbardziej wzruszający film o stracie osoby bliskiej jaki w swoim życiu widziałam – i jako jedyny dokument muzyczny polecam go absolutnie wszystkim, nie tylko fanom Nicka Cave’a. (Martyna Nowosielska-Krassowska)
A Divorce Before Marriage
Gdyby było Wam mało historii o niepowodzeniach to mam dla Was jeszcze jedną. „A Divorce before Marriage” to dokument o brytyjskiej grupie I Like Trains (więcej na temat muzyki grupy). Tym razem nie liczcie na dramatyczne momenty i niespodziewane zwroty akcji – Anvil wyczerpali całą pulę – „A Divorce before Marriage” to opowieść o powtarzalnej i śmiertelnie nużącej prozie życia, ale także dowód na to, że biznes muzyczny nie należy do szczególnie sprawiedliwych, a na jedną grupę, która odnosi sukces przypada cały legion zapomnianych i rozgoryczonych muzyków. Cóż, I Like Trains ciągle oficjalnie nie złożyli broni, ale bliżej do drugiej z wymienionych kategorii.
Początki pozwalały mieć nadzieję na przyszłość, grupa stosunkowo szybko przeskoczyła z niewielkiej wytwórni Fierce Panda do Beggars Banquet, znacznie bardziej nobliwego i uznanego wydawcy. Co prawda kontrakt opiewał na kilka płyt do przodu, ale sytuacja uległa radykalnej zmianie tuż z po wydaniu pierwszego z zakontraktowanych albumów. Po premierze „Elegies to Lessons Learnt” na skutek biznesowych zawirowań grupa straciła umowę z wydawcą, spadając tym samym na sam dół showbiznesowej drabiny. Tu również nie powinniście liczyć na happy end, ale dokument skupia się na sportretowaniu ludzi, którzy poza dzienną pracą, narodzinami dzieci i okresowymi badaniami lekarskimi cały czas szarpią się z rzeczywistością. Nic nie wskazuje na to by miało im się udać, to podobno nie jest najważniejsze, możliwe, że kiedyś uwierzą w to nawet sami zainteresowani. (Marcin Gręda)
Co państwo na to?