
Dobrego lotu – żegnamy Davida Bowiego
Czy David Bowie naprawdę istniał? Jeśli tak, to tylko jako kreacja artystyczna. Co jednak kryło się za kolejnymi maskami, które zakładał (a które później stawały się ikonami popkultury)?
Jeśli czołobitnie obdarzymy go mianem artysty totalnego, będziemy musieli przyznać, że żonglerka tożsamościami, którą uprawiał, odsłania takie oto równanie: kuglarstwo=życie, prawda=śmierć.
Estetyzacja egzystencji, którą proponował nam Bowie pozwala myśleć, że istnieje dyskretna, acz znacząca relacja pomiędzy jego ostatnią płytą z singlem „Lazarus” (sic!) a wiadomością o śmierci, która dopiero co obiegła świat. W przypadku Bowiego mamy prawo jednak sądzić, że to coś więcej, może najlepsza kreacja smutnego klowna – więcej, nie mamy prawa sądzić, że mistrz nie posunąłby się tak daleko, by ze śmierci nie uczynić swego popisowego numeru, w którym muzyka zaklina rzeczywistość.
A zatem jedno z dwojga: albo David Bowie umarł naprawdę, albo to jego ostatnia genialna prowokacja (tak, wierni jego pamięci, nie boimy się tego napisać). Zarówno w pierwszym, jak i w drugim przypadku to zachwycający chwyt artysty totalnego. Obie możliwości zaświadczają o tym, że Bowie zadrwił ze śmierci, przewidział to, co nieprzewidywalne…
Poniżej kilka intymnych refleksji na temat kogoś kto od nazwiska Jones wolał przydomek Ziggy Stardust. (Bartłomiej Błesznowski)
„I’m Deranged”
(1.Outside, 1995, Arista/BMG)
Moja przygoda z mistrzem zaczęła się pod koniec lat 90. To była końcówka liceum. Ze znajomymi wybraliśmy się na „Zagubioną autostradę” Davida Lyncha do nieistniejącego już warszawskiego kina WARS (przy Rynku Nowego Miasta). To był dziwny seans. W kinie tylko kilka osób. Ktoś pił piwo, ktoś palił papierosy. Było ciemno, trochę obskurnie i duszno. Zarówno film, jak i muzyka tworzyły tak dziwny, narkotyczny i niepokojący klimat, że to nietypowe jak na kino zachowanie wydawało mi się elementem,, który pasował do tego wszystkiego idealnie. Wręcz potęgował wrażenie. Zaraz po seansie kupiłem kasetę z muzyką do „Zagubionej autostrady”, bo dręczył mnie pewien utwór… „I’m Deranged” Davida Bowie, który jest klamrą spinającą film. Do dziś uważam, że płyta „1. Outside”, z której pochodzi ta piosenka jest jedną z najlepszych płyt Brytyjczyka. W moim przypadku była to przepustka do jego niesamowitego świata. (Mateusz Straszewski)
„Young Americans”
(Young Americans, 1975, RCA)
„Young Americans” poznałem przez zbieg okoliczności: pilnie chciałem mieć „Low”, a w sklepie dostępne było akurat tylko wspólne wydanie obu tych płyt. Zafascynowany w tamtym czasie tzw. trylogią berlińską („Low” / „Heroes” / „Lodger”), początkowo podchodziłem do „Young Americans” z dystansem. W końcu pokonałem obawę wywoływaną przez okładkę, włączyłem płytę i… David Bowie po raz pierwszy naprawdę mnie zaskoczył. Muzyczny kameleon to chyba najczęściej używane w stosunku do niego określenie, często powtarzane dosyć bezrefleksyjnie, przeze mnie również przyjęte w tym czasie jako coś z czym się po prostu nie dyskutuje. Dopiero wtedy, słuchając tytułowego utworu z nieznanej mi wcześniej płyty, pomyślałem: „dla tego człowieka naprawdę nie istnieją żadne granice”. To właśnie funkowo-soulowe „Young Americans” było dla mnie otwarciem oczu na bogactwo przyćmione wcześniej przez sławę „Ziggy’ego Stardusta” i pozostałych świetnych piosenek, których wartości czy znaczenia od dawna nie trzeba nikomu udowadniać. Z częścią tego bogactwa nadal się jeszcze nie zmierzyłem. A „Young Americans”? W repertuarze Bowiego mam dzisiaj inną ulubioną piosenkę z innej ulubionej płyty, ale nawet do niej nie wracam z takim entuzjazmem jak do tej. (Bartek Gradkowski)
„I’m afraid of Americans” (feat. Trent Reznor)
(Earthling, 1997, Virgin)
W zasadzie znałem go od zawsze. Przecież w rozgłośniach radiowych pod koniec lat 90. często puszczano jego „Let’s Dance”, „China Girl”, czy duetowe hity: z Mickiem Jaggerem – „Dancing in the Street” i Freddie’m Mercurym „Under Pressure”. Obiło mi się o uszy wiele innych – szczególnie z czasów muzycznych podróży kosmicznych – kompozycji. Sam fakt poznania Davida Bowiego, nie oznaczał jednak, że jego muzyka była dla mnie jakoś specjalnie wyjątkowa. Miałem wrażenie, że jego kult istniał obok mnie, a jednocześnie docierały do mnie opinie w stylu gombrowiczowskim („Jak to nie zachwyca Gałkiewicza, jeśli tysiąc razy tłumaczyłem Gałkiewiczowi, że go zachwyca”). Wolałem się skoncentrować na dźwiękach produkowanych przez szarpidrutów i zaklinaczy gruzu, czyli generalnie oscylujące w ekstremalnych odmianach metalu. Podobno nie ma przypadków, dlatego zakładam, że natknięcie się na teledysk Trenta Reznora, który wykonuje utwór „I’m Afraid of Americans”, było swego rodzaju znakiem. Sam klip oraz niezdrowa, wręcz psychotyczna agresja zeń epatująca, mnie zauroczyły. Przez pewien czas dzień bez tego numeru był dniem straconym. Paradoksalnie nie pobiegłem nagle kupić całej dyskografii, ale już nadrobiłem w inny sposób swoje braki w muzycznej edukacji. I rzeczywiście nareszcie mogłem – znów za Gombrowiczem – powiedzieć: David Bowie wielkim artystą jest! (Paweł Rusak)
„Space Oddity”
(s/t, 1969, Mercury)
Pewnego dnia przy okazji dyskusji o najlepszych utworach na pogrzeb (jeden z moich ulubionych tematów w okresie dojrzewania) moja znajoma pokazała mi klip do „Space Oddity” (do którego to utworu wracam w cięższych momentach). Ten pierwszy, w którym Bowie wyglądający jak młody Bill Gates, domowymi efektami specjalnymi starał się sprawić, abyśmy pomyśleli, że znajduje się w stanie nieważkości. Wtedy jako nastolatka od razu poczułam, że ten niewstydzący się bycia sobą muzyk zostanie ze mną na dłużej.
Na zawsze bliskie pozostały mi przede wszystkim kosmiczne wycieczki Davida Bowiego, czyli takie utwory (poza „Space Oddity”) jak „Life On Mars?”, „Starman” i inne. Chociaż nie tylko one – hymny jak „Heroes”, czy „Rebel Rebel” również stanowiły wartość nie tylko ze względu na muzykę, ale też na przekaz.
Bowie będzie mi się jednak głównie kojarzył z gwiezdną epoką glamu, tak doskonale przedstawioną w filmie „Velvet Goldmine”. W tej chwili chciałoby się, żeby niczym w filmie okazało się, że mistrz dokonał jeszcze jednego, prowokacyjnego aktu i sfingował swoją własną śmierć.
To jednak nie nastąpi. Ale Bowie żyje wiecznie. Jako osoba, która pomogła w odnalezieniu siebie. Jako genialny, wpływowy, bezkompromisowy, rewolucyjny muzyk. Jako człowiek z gwiazd. (Martyna Nowosielska)
Ilustracja: Marta Zawierucha
Co państwo na to?