32 płyty – podsumowanie roku 2020 odcinek II
Ciąg dalszy nastąpił. Oto drugi odcinek podsumowania najciekawszych albumów wydanych w 2020.
Moses Sumney – „Grae”
Oto Moses Sumney w najszczerszej postaci – twórca zapadający w pamięć i intensywnie emocjonalny. Amerykański songwriter, swoim dwupłytowym albumem „græ” ustalił nowe granice ekstrawagancji. Jego muzyka to przestrzeń dla wielu muzycznych eksperymentów – Sumney nie boi się lirycznych, ckliwych momentów jak „Keeps Me Alive”, zderzać z drapieżnymi industrialnymi tąpnięciami („Conveyor”). Niewątpliwie największym atutem jest głos samego Sumneya, który z falsetu szybko zbiega na głębsze tony, by za chwilę znów manewrować na wysokościach. Wszystko to dzieje się z wielką gracją, będąc jednym z głównych nośników przemieszczania się emocji na obu płytach. Album „græ” nie zawodzi. (Estera Florek)
Czytaj również: recenzja „Grae”.
Fiona Apple – „Fetch The Bolt Cutters”
Fiona Apple nagrywa rzadko, ale jej najnowszy album jest potwierdzeniem, że robi to tylko wtedy, gdy ma coś do powiedzenia. I o tym właśnie „Fetch The Bolt Cutters”: o własnym głosie i przełamywaniu lęku przed używaniem go. To album intensywny i gęsty od dźwięków i znaczeń. Apple bawi się słowem, grozi, że nie przestanie mówić. Swojego głosu używa niczym instrumentu. „Fetch the Bolt Cutters” to dla Apple wyznanie wiary w siebie i zachęta dla innych: możesz uwolnić się z opresji, czymkolwiek ta opresja dla Ciebie jest. To płyta intrygująca albo irytująca. Kochaj albo rzuć – innej drogi nie ma. (Ewa Bujak)
Czytaj również: recenzja „Fetch The Bolt Cutter”.
Autechre – „Sign”
Mimo bezwarunkowej sympatii, jaką darzę tych klasyków IDM, muszę przyznać, że w ostatnich latach z Autechre było tak, jak z wielu mistrzami „kultury wysokiej” – niby chwalimy ich kolejne wysofistykowane dzieła, jednak wzdychamy raczej do ich wczesnych, bliższych klasycznej kompozycji, prac. Potężne, wielokrotnie złożone, amelodyjne i właściwie też arytmiczne, oparte głównie eksperymentach z tonacją i kaskadowych nawarstwieniach synthów, struktury przypominające raczej dźwiękowe rzeźby niż typowe kawałki IDM, ustąpiły o wiele bardziej przystępnym, lżejszym i podlanym emocjami (sic!), kompozycjom. Powrót do nieco bardziej tradycyjnej rytmiki wyszedł Autechre na dobre. (Bartłomiej Błesznowski)
Czytaj również: recenzja „Sign”.
Spirit Fest – „Mirage, Mirage”
Kolejny album japońsko-niemieckiej supergrupy kontynuuje ucieczkową strategię w podejściu do rzeczywistości. Kieszonkowa symfonia rozpisana na dzwoneczki, górę akustycznych instrumentów, zabawki dla dzieci do lat pięciu i dyskretną elektronikę miejscami brzmi naiwnie, może też pozostawiać wrażenie delikatnego przesłodzenia, ale jako całość broni się i wciąga. „Mirage, Mirage” to znakomita przeciwwaga dla fotorealistycznego podejścia Protomartyr, ostatecznie schowanie głowy pod kołdrą nie zawsze musi oznaczać kapitulację. (Marcin Gręda)
Czytaj również: recenzja „Mirage, Mirage”.
Czytaj również: recenzja „Mirage, Mirage”.
Wacław Zimpel – „Massive Oscillations”
To był pracowity rok dla Wacława Zimpla. Spośród trzech bardzo dobrych płyt sygnowanych nazwiskiem poznańskiego multiinstrumentalisty wybieram pozycję z samego początku 2020. „Massive Oscillations” to efekt dziewięciodniowego pobytu muzyka w legendarnym holenderskim studiu Willem Twee – prawdziwej mekce miłośników analogowych syntezatorów i oscylatorów z epoki. Zafascynował mnie obraz artysty, który wkracza do studia przepełnionego wszelkiej maści wynalazkami do tworzenia muzyki elektroakustycznej. Efekt kilkudniowej sesji jest niepowtarzalny. Jak przyznaje sam Zimpel, raz wykręcone brzmienie syntezatorów, z których korzystał, jest unikalne, nie ma zatem mowy o jego odtworzeniu. Studio okazało się nie tylko kreatywnym narzędziem w rękach poszukującego muzyka, ale także „kolejnym członkiem” sesji nagraniowej. Kompozycje na „Massive Oscillations” napędza intuicja. To nie próba okiełznania instrumentów, ale poddanie się ich twórczej mocy. Muzyka rośnie, gęstnieje, wprowadza w trans, w którym płynnie mieszają się inspiracje – od krautrocka, aż po free jazz. (Robert Wolak)
Fontaines D.C. – „A Hero’s Death”
Z nowym albumem Fontaines D.C. mam odwrotnie niż naczelny redaktor, na „A Hero’s Death” bawię się lepiej niż na „Dogrel”. Lepiej mi się tańczy w tym tempie, w tym mroku i w tym przygnębieniu. I te wszystkie echa w studiu, ta przestrzeń; no strasznie to fajne. (Mariusz Godzisz)
Czytaj również: recenzja „A Hero’s Death”, recenzja „Dogrel”, wywiad z zespołem.
Molchat Doma – „Monument”
Dziwne, brzydkie, czasem brutalistyczne budynki na okładkach i wbijające się w głowę bez opamiętania partie basowe. Na tym można byłoby skończyć temat tego, czym kupili mnie Białorusini z Molchat Doma. Jednak jest to zespół w pewnym stopniu wyjątkowy – udało z surowego utworu z tekstem o suicydalnym zabarwieniu uczynić hit Tik-Toka, do którego wesoło tańczyło pół Ameryki. W tamtej części świata może wynikać to z beztroskiego niezrozumienia słów w połączeniu z chwytliwymi melodiami (i dominującą rolą syntezatorów). Inaczej jednak sprawa ma się dla odbiorców z Europy, zwłaszcza jej środkowo – wschodniej części. Drugi album grupy, zatytułowany „Monument” zdaje się być intensywniejszy i jeszcze bardziej ponury w wydźwięku. Tytułowy monument jawi się tutaj jako Białoruś – pomnik dyktatury, którego w skali Europy późno szukać gdzie indziej. Utwory wystylizowane są na nagrania w naprawdę niskiej, „garażowej” jakości, dając poczucie cofania (choć może w tym przypadku zatrzymania, czy wręcz utknięcia) w czasie. Nie brakuje tu jednak znanego z wcześniejszych dokonań dyskotekowego zacięcia, które w nawiązaniu do tematyki tekstów z jednej strony tworzy groteskowy efekt jeszcze bardziej uwypuklający obecną, trudną sytuację, a z drugiej brzmi nieco jak wezwanie „tańczcie, bo co innego nam zostało?”. Gdyby gdzieś teraz miałaby powstać zaadaptowana do obecnych warunków wersja utworu „Ja stoję, ja tańczę, ja walczę” to stałoby się to na Białorusi. A nie, to już się stało a utwór ten nazywa się „Diskoteka”. (Klaudia Stępień)
Mac DeMarco – „Other Here Comes the Cowboy Demos”
Mac DeMarco to dla mnie artysta problematyczny. Z jednej przy okazji każdego albumu oczekuję przełomu, bo każda kolejna płyta może być po prostu nudna (i tak prawdopodobnie było przy ostatniego pełnoprawnego wydania). Z drugiej – kiedy słyszę, że to znów ten Mac, którego doskonale znam, czuję w środeczku ogromną ulgę. Od „Other here comes the cowboy demos” nowości oczekiwać się nie powinno, gdyż jest to kontynuacja wydanego w zeszłym roku „Here Comes the Cowboy”. Są to w większości utwory instrumentalne, w których pobrzmiewają różne – mniej lub bardziej zrozumiałe – wokalizy. Trzeba jednak przyznać, że część tej demówki odstaje od farmerskiego klimatu swojej poprzedniczki. Mimo tego dźwięki gitary i syntezatorów charakterystyczne dla twórczości Maca nie pozwalają przypisać tego albumu żadnemu innemu artyście. Niestety słychać tu także trochę nudy z wcześniejszej płyty, przez co coraz mocniej skłaniam się ku oczekiwaniu przełomu. (Klaudia Stępień)
MajLo – „Vestiges: The Scenes”
Z każdą płytą Macieja Milewskiego – a to już trzecia – coraz trudniej dobrać mi słowa, które oddawałyby to, co się na nich dzieje. Z albumu na album ta twórczość jest bardzo introspekcyjna, skierowana bardzo do wewnątrz. Pewnym tropem do odczytania „Vestiges: The Scenes”, jest fakt, że powstała w wyniku inspiracji Islandią i tamtejszą naturą. Ulotne, pulsujące, kojące kompozycje oparte głównie na akustycznych dźwiękach, gdzieniegdzie pojawiają się sample podkreślające ich smak. Najważniejsze tu dzieje się w momentach pauz, jak w „Elegy for the Staranger” czy „The Greatest Thing”. Lśni „Złoto” – skradzione przez Natalię Grosiak. Najlepsza płyta do uciekania od rzeczywistości roku 2020. (Ewa Bujak)
SONNIKU – „Joyful Death”
Dzięki tej płycie macie szansę przeżyć niezapomnianego Sylwestra mimo „narodowej kwarantanny”, która odbywa się przecież tylko dla picu – Polska już kilkukrotnie wygrała z pandemią koronawirusa… Nie ruszając się z własnego mieszkania przeniesiecie się w wyśnione lata 90. – do nieistniejącej różowo-złotej epoki muzyki tanecznej, w której Madonna i dr Alban są wiecznie żywi. Nie pomińcie warstwy tekstowej – choć składa się głównie z miłosnych wyznań nakoksowanego podmiotu lirycznego, słowa „remember to forget me”, i tak znaczą więcej niż wezwania polskich polityków do stawania w świetle historii. (Bartłomiej Błesnowski)
Czytaj również: recenzja „Joyful Death”.
Jessie Ware – „What’s Your Pleasure?”
Nie odpowiem na pytanie tytułowe postawione przez Jessie, jednak z chęcią podzielę się informacją, że moim muzycznym guilty pleasure był jej tegoroczny album. Zaczęło się niewinnie od singla „Spotlight”, który usłyszałem przypadkowo w radiu. I tak od zapętlenia, do zapętlenia przekonałem się do większości tych dance-popowych utworów. Lekkość, zmysłowość i kompozycyjne mistrzostwo – czego chcieć więcej? Podczas układania tegorocznych playlist sylwestrowych koniecznie uwzględnijcie chociaż dwa kawałki z „What’s Your Pleasure”. (Robert Wolak)
Other Lives – „For Their Love”
Piękny i bogaty folk-rockowy album, który niczego nie odkrywa. Grupa odpuściła elektronikę, wzmacniając na powrót wątki rustykalno-orkiestrowe – rozsądnie, bo nie można ich we wszystkich kierunkach na raz. Other Lives na „For Thier Love” punktowo męczą, ale znacznie częściej proporcje wydają się być bardzo rozsądnie wyważone – kowbojski vibe, melodyka bliska The National czy San Fermin, aranżacyjny i instrumentalny przepych godny Enio Morricone. Szlachetna i tylko odrobinę zbyt „koniarska” płyta.(Marcin Gręda)
Artur Rojek – „Kundel”
Pamiętam jak jadąc pociągiem pierwszy raz usłyszałam „Sportowe życie” i poczułam nieopisany zawód. Artysta, który 6 lat wcześniej wydał jeden z ważniejszych dla mnie albumów, tym razem powrócił z czymś, co brzmi co najwyżej przeciętnie. Okazało się, że nie jestem jedyna – wiele osób do tej pory nie przesłuchało całego albumu właśnie przez kontrowersyjny dobór singli, do których można sobie ewentualnie potupać nóżką. Postanowiłam dać jednak tej płycie drugą szansę, i kolejną, i właściwie tysiąc innych szans (aż Spotify w akcie desperacji uznał „Kundla” za mój ulubiony album tego roku). Czy było warto te wszystkie godziny spędzić z Arturem Rojkiem? Nadal uważam, że nie jest to album na miarę intymnego „Składam się z ciągłych powtórzeń”, ale „Kundel” to zbiór nieoczywistych piosenek, które mogą (choć nie muszą) zyskać przy kolejnych odsłuchach. (Klaudia Stępień)
Kwadrofonik / Mela Koteluk – „Astronomia Poety”
Płyta wydana z okazji 75. rocznicy Powstania Warszawskiego tym razem bez heroizmu, krwi i śmierci. Krzysztof Kamil Baczyński do tej pory kojarzony z twórczości opiewającej miłość i śmierć, tym razem przedstawiony został jako wizjoner, miłośnik życia, głęboko związany z naturą obserwator. Wiersze poety delikatnie zmodyfikowała i zaśpiewała Mela Koteluk, a towarzyszył jej perkusyjno-fortepianowy kwartet Kwadrofonik. „Astronomia Poety” to opowieść lekka, ale przejmująca; pełna magicznych zaklęć i wiary. Cenna lekcja z odległego, ale jednak bliskiego świata. (Ewa Bujak)
Jazzpospolita – „Przypływ”
Wydaje mi się, że jestem ostatnią osobą, która powinna się brać za recenzowanie jazzu (choć pracuję nad tym, by zmienić ten stan rzeczy). Całe szczęście Jazzpospolita z jazzem w najczystszej postaci styka się jedynie w nazwie, co odrobinę ułatwia wyzwanie. Ich ostatni album „Przypływ” to zręczna mieszanka jazzowych elementów z wpływami post-rocka. I choć album ten miał anonsować burzliwe zmiany w składzie zespołu, to jest to płyta zaskakująco spokojna i raczej minimalistyczna jeśli chodzi o środki. To ukryte w dźwiękach przesłanie, że „wszystko płynie” – zmienia się i odradza na nowo, często w nowej formie, nie zapominając jednak o korzeniach. Namiętnie słuchałam „Przypływu” wiosną, w efekcie czego mogłam obserwować odradzającego się ducha zarówno w przyrodzie, jak i w słuchawkach. (Klaudia Stępień)
Co państwo na to?