32 płyty – podsumowanie roku 2020 odcinek I
Podsumowujemy najciekawsze albumy, które ukazały się w 2020, zaraz potem ostrym narzędziem wydrapujemy ten trudny rok z kalendarza. Oto 16 z 32 albumów wytypowanych przez redakcję. Ciąg dalszy nastąpi.
Protomartyr – „Ultimate Success Today”
Ciężar, znużenie, złe przeczucia, rozczarowanie, alienacja i niepewność – Protomartyr są tacy od zawsze, ale nigdy dotąd ich ogląd rzeczywistości nie był tak aż brutalnie adekwatny. W tym oceanie beznadziei można trafić na drobinki piękna, ale by do nich dotrzeć trzeba przekopać się przez dno – ten, zbieżny z poprzednimi produkcjami grupy, aspekt „Ultimate Success Today” działa na mnie najbardziej. Nie dajcie się zwieść reklamom z Mikołajem i wirującymi płatkami śniegu, ta planeta trzeszczy w posadach i niewiele trzeba byśmy wszyscy znaleźli się za burtą. (Marcin Gręda)
Czytaj również: recenzja „Ultimate Success Today”, wywiad z zespołem.
King Krule – „Man Alive!”
King Krule ma charczący głos, romansuje z jazzem, elektroniką i rapem, a w tym roku jego dziecko miało pierwsze urodziny. Poza tym wydał album o znaczącej nazwie Man Alive! Niestety pandemia pokazała, że nie taki żywy człowiek jak o nim śpiewają. Wieść o nowym krążku tego wyjątkowego chłopięcia rozeszła się jakby bez echa, o koncertach mogliśmy jedynie pomarzyć (zresztą w Polsce i tak nie planował grać), więc wyciągam album z czeluści zapomnienia i przypominam, że oto King Krule – wyjątkowy, piękny i kosmicznie uzdolniony wydał w tym roku płytę! Czy najlepszą w swojej karierze? Zdecydowanie nie, ale to wciąż jego twórczość, która nawet jeśli nie najlepsza, to godna zachwytów. Bo jak nie uśmiechnąć się słuchając „Cellular”, „Stoned Again”, czy „Alone, Omen 3”? Mi się nie udało, dla mnie było totalnie. (Estera Florek)
Yves Tumor – „Heaven to a Tortured Mind”
Czy Yves Tumor to nowy Prince? A może kolejne wcielenie Davida Bowiego? Te porównania zdają się przesadzone, ale naprawdę trudno nie odwołać się do wielkich nazwisk po przesłuchaniu najnowszego albumu Seana Bowiego (prawdziwe personalia muzyka). Na „Heaven to a Tortured Mind” jest wszystko – psychodela, glamrock, soul, elementy noise’u oraz… fajerwerki (serio, sprawdźcie utwór „Dream Palette”). Przy całej swojej barokowości i kompleksowości, album nie przytłacza. Wręcz przeciwnie – kolejne elementy rozbudowanej układanki, jaką jest „Heaven to a Tortured Mind” tylko potęgują ciekawość. Yves zaprasza nas do jej wnętrza, sam jednak kryje się za jedną z wielu artystycznych masek. Mimo wszystko wierzę mu. (Robert Wolak)
Khotin – „Finds You Well”
Błędne tonacje, drgająca melodia jakby z lekko zdezelowanego magnetofonu, dźwięki klasycznych syntezatorów przemieszane z samplowanymi instrumentaliami wyciągniętymi ze starego radia, trochę edukacyjnej telewizji a trochę nieokreślonych, koślawych, jakby kruszących się dźwięków – oto świat, który łączy Khotina z Boards of Canada, z tą jednak różnicą, że w przypadku jego downtempowego ambientu próżno szukać przyprawiającej o gęsią skórkę niesamowitości, a raczej ciepłej atmosfery marzenia, które próbuje przebić się przez chaos dnia codziennego. Nie raz uratował moją skołowana głowinę w tym dziwacznym roku. (Bartłomiej Błesznowski)
Czytaj również: recenzja „Finds You Well”.
Clinamen – „The Tropisms of Spring”
Clinamen to duet tworzony przez dwóch bydgoskich muzyków – Jakuba Ziołka i Krzysztofa Ostrowskiego. Obu panów nie trzeba przedstawiać polskiej scenie niezależnej. Przyznam, że po przesłuchaniu materiału promocyjnego zlekceważyłem wrześniową premierę. Być może przestraszyłem się łatki avant-pop albo po prostu nie poświęciłem jej należytej uwagi. „The Tropisms of Spring” to muzyka, którą trzeba oswajać. A może to ona oswaja nas? Do płyty wróciłem w październiku, żeby kompletnie utonąć w świecie dźwiękowym pełnym kontrastów. To utwory o powykręcanych strukturach, przełamane surowymi, elektronicznymi chrzęstami, prowadzone nieprzewidywalnymi liniami wokalnymi. Nieprzewidywalność jest dla „The Tropisms of Spring” pojęciem kluczowym. Poszczególne utwory, niczym dziwne kwiaty, ewoluują w sposób wiadomy tylko matce naturze. Im bardziej się rozwijają, tym trudniej oderwać od nich wzrok (a w tym przypadku uszy). To muzyka idealna pod artystyczne wizualizacje – potencjał ten został wykorzystany podczas tegorocznej, 9. edycji Fonomo Festival. „The Tropisms of Spring”, pierwsza pozycja w katalogu nowego labelu Brutality Garden, jest dla mnie jedną z najciekawszych płyt roku 2020. Cieszę się, że do krótkiej listy koncertów z ostatnich dwunastu miesięcy mogłem dopisać występ duetu Clinamen. (Robert Wolak)
Muzz – „S/T”
Przyznaję, że znęcałam się nad ostatnią płytą Interpol bez litości. Z gruzów upadku dawnych bohaterów wyłoniła się grupa Muzz złożona z wokalisty wyżej wspomnianego zespołu, Paula Banksa, producenta i multiinstrumentalisty Josha Kaufmanna oraz perkusisty The Walkmen, Matta Barricka. Jak na trio, wygenerowali sporo dźwięków, ale wszystko z umiarem i odświeżoną indie-formą adekwatną do treści. „S/T” to świetne, nośne piosenki będące żywym wspomnieniem po latach świetności; dowodem na to, że żar jeszcze nie zgasł. (Ewa Bujak)
Czytaj również: recenzja albumu.
Szatt – „Gonna Be Fine”
„Gonna be fine” – Ktoś policzy ile razy w tym roku słyszeliśmy te słowa? A jednak w obecnej rzeczywistości, z którą przyszło nam się mierzyć, nadal pobrzmiewa w nich nutka ukojenia. To samo usłyszeć można na ostatnim albumie Łukasza Palkiewicza, od lat produkującego pod pseudonimem Szatt. „Gonna Be Fine” to jedenaście utworów pozbawionych wokali. Znajdą się tu jednak dźwięki brzmiące jak zaczerpnięte z kosmicznych przestrzeni, a jednocześnie pomieszane z odgłosami przywiezionymi z podróży. I choć może się wydawać, że to płyta pozbawiona „efekciarskich” momentów, to właśnie dzięki tej prostocie emocje wybrzmiewają tutaj z podwójną siłą. (Klaudia Stępień)
Jarv Is… – „Beyond The Pale”
2020 rok nie potraktował nas najlepiej, ale jest też rokiem, w którym do solowej kariery po latach ciszy wrócił Jarvis Cocker, jedna z najważniejszych postaci britpopu. I powrócił naprawdę godnie. „Beyond the Pale” to najlepszy album w jego karierze. Z latami doświadczeń i eksperymentów w różnych gatunkach na karku Cocker pojawił się ponownie w muzycznym świecie w świetnym stylu i pod nową nazwą – jako zespół JARV IS… Towarzyszył nam w trudnych chwilach zachęcając do tańca w czterech ścianach (jak w utworze „House Music All Night Long”). Kombinował co zrobić przy braku występu na żywo nagrywając streamy ze swojego salonu, a także prezentując w internecie film z koncertu w jaskini. Rozbawił umieszczeniem w swoim oficjalnym merchandise miętowej herbaty. Dla mnie „Beyond the Pale” to na pewno jeden z albumów roku – nie tylko dlatego, że mam słabość do lidera Pulp. (Martyna Nowosielska-Krassowska)
Czytaj również: recenzja „Beyond The Pale”.
Nicole Atkins – „Italian Ice”
Na swoim piątym albumie „Italian Ice” Nicole Atkins zabiera nas w sentymentalną podróż do swojego rodzinnego New Jersey, na molo w Asbury Park. Udała się tam w imponującym gronie przyjaciół, jakich zebrała w legendarnym studiu Muscle Shoals Sound Studio w Alabamie (w składzie m.in. Spooner Oldham, David Hood, Dave Sherman z The Bad Seeds czy Britt Daniel ze Spoon) i kolekcją ulubionych płyt i inspiracji, od klasycznego songwritingu po francuskie electro. W efekcie „Italian Ice” czaruje swoją retro stylistyką, nowoczesnym produkcyjnym podejściem i natężeniem cukru już w samym tytule. (Mariusz Godzisz)
Jehnny Beth – „To Love Is To Live”
Jehnny Beth, znana do tej pory z grupy Savages, nagrała najbardziej wielowymiarową płytę tego roku. Skacze po nastrojach, emocjach, mając gdzieś jednoznaczność. „Kochać, znaczy żyć” – cóż za tytuł! A wewnątrz zestawia to, co cielesne z tym, co duchowe; ukryte z ujawnionym, dzikie z okiełznanym; mroczne z jasnym. Począwszy od „I Am” Beth tworzy szczery manifest, w którym jest miejsce na przeciwieństwa, sprzeczności i wszystkie odcienie szarości pomiędzy nimi. Sąsiadują tu ze sobą ciężkie, pulsujące elektroniką kompozycje z tymi delikatnymi, opartymi na dźwiękach fortepianu. Tu jest miejsce na aranżacyjny rozmach i szepty. Brawurowy i porywający album. (Ewa Bujak)
https://youtu.be/QYcVIPQiOpU
Happyness – „Floatr”
Najlepszy indie-rockowy album mijającego roku, o którym zapewne nie słyszeliście. Wyluzowanko, drag queen za perkusją, dużo więcej warstw niż można by przypuszczać i naturalny talent do nieoczywistych melodii. „Floatr” nie próbuje niczego udowadniać, to po prostu kolekcja solidnych, trochę smutnych piosenek silnie osadzonych w brzmieniu lat 90. No i kto poza Built To Spill jest w stanie napisać przeszło siedmiominutową indie-piosenkę bez ani jednego zbędnego taktu?
Czytaj również: wywiad z Happyness.
Undadasea – „Da groovement”
Myślę „Gdynia”, mówię „UNDA”. Tegoroczne pandemiczne lato zakończyło się pozytywnym akcentem – nadmorski skład zaskoczył słuchaczy nowym materiałem. Nie singlem, czy epką, ale pełnoprawnym albumem, z aż osiemnastoma nowymi utworami. „Da Groovement” to 72 minuty prawdziwej chillery i utopii w niespiesznym stylu, do którego ekipa zajawkowiczów z Gdyni zdążyła przyzwyczaić słuchaczy. Jak zawsze wyborne bity zapewnili Nikaragua GuacamoIe, Pers i Odme. Wątki tematyczne poruszane na płycie też raczej niezmienne – od celebracji życia i weekendu („Nocne marki”, „Piątunio”), przekazywania wyrazów miłości i uznania dla funkcjonariuszy prawa („997”), aż po proste przepisy na szczęście („Pawulon”). W klimat Trójmiejskiego kurortu wprowadzają nieodzowne skity, którymi poprzerywana jest większość kawałków. Undadasea kradzioną zapalniczką po raz kolejny rozpalają ogień pozytywnej energii na polskiej scenie rapowej. (Robert Wolak)
Handle – „In Threes”
Głośno krzycz, uderzaj patelnią w gary i skacz aż po dziurę w podłodze! Post-punkowy zespół Handle to popsuty dynamit, którego trzymanie w ręce grozi wybuchem – ekscytujące i niebezpieczne. Na zaledwie basie, perkusji i syntezatorze, manchesterskie trio stworzyło apokaliptyczną dynamizację rzeczywistości. Wytrwała, arytmiczna perkusja, niestrudzony, harmonijny bas i wykrzywione, szalejące partie syntezatora to konkret na koniec roku, którego potrzebujecie. Podaję Wam do ręki tę płytę, bo tak jak ich niespokojna muzyka – nastały niespokojne czasy, którymi warto się otulić. Oto „In Threes”, czyli sylwestrowy kłujący koc. (Estera Florek)
Czytaj również: recenzja „In Threes”.
Bluszcz – „Kresz”
Oto piosenki na miarę XXI wieku. Takie, co kłaniają się nisko przeszłości, ale też z ogromnym do niej dystansem. W ramach zabawy z formą i treścią bracia Jarek i Romek Zagrodni biorą głęboki oddech i robią, na co mają ochotę. W efekcie nie znosząc sprzeciwu zapraszają do tańca, a do tego są bezczelnie przebojowi. Jeśli nie porwie Was „Lampart”, „Gepardy” czy „Simson” – najwdzięczniejsza piosenka tego roku, to znaczy, że ulegliście dyktatowi rozumu. Na zakończenie tej za krótkiej płyty finalny akord w postaci maanamowego „Wyjątkowo zimnego maja”.(Ewa Bujak)
Czytaj również: wywiad z zespołem.
I Like Trains – „Kompromat”
I Like Trains są za starzy by wpaść do brexit-core’owego wora, mimo to nagrali album, który wpisuje się w narrację młodszych o połowę kolegów z shame czy Fontaines D.C. Grupa wróciła po długiej przerwie, warto pamiętać, że to jedna z tych biografii, kiedy wszystko zapowiadało się tak dobrze, że aż nic z tego nie wyszło. „Kompromat” to pierwszy tak mocno osadzony w rzeczywistości album Brytyjczyków, ostrze tej płyty wymierzone jest w aktualnie ustępującego prezydenta Stanów Zjednoczonych. Postrockowe pejzażowanie ustąpiło postpunkowej intensywności, pozostał znany z ostatnich produkcji puls, a mimo wielu na wskroś współczesnych zabiegów nad całością unosi się archaiczny smrodek. Wszystko krąży, dlatego ten nieco starodawny album jest piekielnie aktualny. (Marcin Gręda)
Willa Kosmos – „Wszystko będzie dobrze”
Debiutancki album poznańskiego trio okazał się tym, czego w tym roku poszukiwałam w muzyce. Indie rock z melancholijną gitarą stanowią tu jedną z głównych składowych, ale można natrafić także na szybkie i agresywne momenty wzięte żywcem z punkowej stylistyki. Choć jak dla mnie na tym albumie można dopatrywać się także inspiracji post-hardcorem a na myśl przychodzą mi porównania z takimi zespołami, jak chociażby La Dispute. Czy słusznie? „Wszystko będzie dobrze” zakotwiczone jest w świecie post-, wszystko na tej płycie się już kiedyś zdarzyło, tylko zostało opowiedziane na nowo. (Klaudia Stępień)
Crack Cloud – „Pain Olimpycs”
Formalny debiut kanadyjskiego kolektywu Crack Cloud wyrasta na gruzach narkotykowych uzależnień i mrocznej przeszłości jego członków prezentując ekspansywną ekstrawagancję art popu czy post punk z elementami elektroniki a nawet chóralnymi aranżacjami jakich dawno nie nagrywało Arcade Fire. „Pain Olimpycs” intryguje i wciąga. Nawet jeśli w zamykającym album „Angel Dust” Zach Choy śpiewa, że przyszłość jest pełna wątpliwości, ja nie wątpię, że za chwilę będzie o nich głośno. (Mariusz Godzisz)
Co państwo na to?