2015: Najważniejsze płyty
Sufjan Stevens – „Carrie Lowell”
Mój osobisty faworyt tego roku ukazał się w już marcu – nie świadczy to chyba najlepiej o kondycji konkurencji, ale może tylko potwierdza wartość „Carrie & Lowell”. Kameralna i momentami aż nazbyt szczera płyta – piosenki w stanie czystym, bez sztuczek, wybuchów i studyjnych zagrywek mających tuszować ewentualne niedostatki. Sufjan śpiewa i brzdąka, ewentualnie brzdąka i śpiewa – tylko tyle i aż tyle. I niby nie dzieję się tu prawie nic, ale powietrze aż skrzypi od emocjonalnego napięcia. (Marcin Gręda)
Recenzja „Carrie & Lowell” znajduje się tutaj.
Capella de Ministrers, Carles Magraner – „Planctus – Death And Apocalypse In Middle Ages”
Płyta, która zadaje kłam wszystkim hollywoodzkim wizjom końca świata. Średniowieczni mistrzowie polifonii wiedzieli, że wielka wojna pomiędzy siłami Dobra i Zła nie będzie obfitowała w efektowne wybuchy, walące się gmachy i komety spadające z niebios. Mesjasz spogląda na nas ukradkiem zza kotary, Antychryst pełza zaś po cichu, tak, by nie zagłuszyć nastrojowego De Profundis śpiewanego przez iberyjskich mnichów. Przepiękny zarówno jeśli chodzi o wokalistykę, jak i gotycki instrumentalny minimalizm, album wprowadza nas w tajemnice śmierci i rzeczy ostatecznych. Czysta mistyka. (Bartłomiej Błesznowski)
Björk – „Vulnicura”
Niewielu jest muzyków, którzy potrafią po tylu latach udanej kariery nagrać swoją najodważniejszą płytę. Björk nigdy nie wybierała bezpiecznych rozwiązań, ale na Vulnicurze (w przeciwieństwie do naukowo-technologicznej Biophilii) zamiast skomplikowanych koncepcji dominują emocje i to nie pozytywne. Ten album to chronologiczne studium rozpadu związku dwojga ludzi po latach bycia razem: od pierwszych poważnych wątpliwości, poprzez burzliwe rozstanie, aż do odnalezienia swojego miejsca w nowej rzeczywistości. A wszystko to na głos, smyczki i elektronikę. Nie jest łatwo przebić się przez ten ładunek emocji, ale warto. To niesamowite, że nawet w gąszczu własnych uczuć i połamanych rytmów (którymi Arca i The Haxan Cloak wspierają tu Björk) ta drobna kobieta brzmi tak potężnie. (Bartek Gradkowski)
EL VY – „Return To The Moon”
Niewątpliwie mocnym akcentem tego roku jest inauguracyjna płyta projektu EL VY. Matt Berninger (The National) i Brent Knopf (Ramona Falls, Menomena) odkryli koło na nowo i okazało się, że w ich wydaniu jest to znacznie więcej niż tylko figura geometryczna. Wesołe, nerwowe (w ten niemogący się doczekać, a nie ten tuż przed rozjechaniem przez pociąg sposób) dźwięki w podkładach sprawiły, że nawet głos Berningera (charakterystyczny aż do bólu) nabrał odcieni pozytywności. Wow! Takie rzeczy nie zdarzają się nawet w najbardziej ekstremalnych telewizyjnych metamorfozach. Tak, jesteśmy przesadnie entuzjastyczni, ale musicie nam odpuścić – skoro Matt może, my też możemy! (Monika Sadowska)
Benjamin Clementine – „At Least For Now”
Before I was born there was a storm / Before that storm there was fire / Burning everywhere / And everything become nothing again / And then out of nothing / Out of absolutely nothing, I, Benjamin, I was born… „Condolence”. (Mariusz Godzisz)
Eating Snow – „s/t”
Odnoszę wrażenie, że ta płyta przeszła u nas trochę bez większego echa, a zdaje się, że na to nie zasłużyła. I dlatego wybrałem ją na płytę roku, nie zaś „Corridors” Baascha (który i tak króluje w większości podsumowań, zresztą zasłużenie). Długo zapowiadany wspólny projekt Mooryca i Douglasa Greeda ujrzał swoje światło dziennie jako Eating Snow. Nie jest to może najszczęśliwsza nazwa i okładka też mogłaby być ładniejsza… Wszystko to rekompensuje jednak muzyka – duża dawka klimatycznej, często nośnej i przebojowej elektroniki, doskonałe wokale Mooryca. Do posłuchania i do potańczenia. (Mateusz Straszewski)
Godspeed You! Black Emperor – „Asunder, Sweet and Other Distress”
Nowy Godspeed, jak każdy Godspeed, to dobry Godspeed. Nie zabrakło znanej z ich wcześniejszych wydawnictw mocy bogatego instrumentarium, niecodziennych rozwiązań kompozycyjnych oraz przekazu zrozumiałego nawet bez słów. Nie umieściłabym może tego albumu w zestawieniu dekady, ale na pewno wyróżnia się on na tle pozostałych wydawnictw tego roku, spośród których wcale nie tak łatwo było mi wybrać to jedno zdecydowanie najlepsze. GY!BE nie zawodzą, dają nam to, czego oczekujemy i za każdym razem jeszcze więcej. A ten doskonały, jak zawsze apokaliptyczny, ale nie pozbawiony nadziei album, uzupełnił bardzo teatralny koncert w warszawskiej Progresji. (Martyna Nowosielska)
Recenzja albumu znajduje się tutaj.
Gdybyście odczuwali niedosyt poniżej dokładnie 6 godzin i 39 minut najlepszych utworów minionego roku. Wybór jest oczywiście skrajnie subiektywny. Częstujcie się, wystarczy dla wszystkich.
Co państwo na to?