The Kurws: Wąż, który połknął słonia
Nie odwołamy niczego, co napisaliśmy na temat tego zespołu – ani jednego dobrego słowa, ani jednego westchnienia zachwytu. Konsekwencja i innowacja w ich przypadku idą łeb w łeb. Drugi krążek The Kurws zatytułowany Wszystko co stałe rozpływa się w powietrzu wydany niedawno nakładem Gusstaff Records trzyma poziom znakomitego debiutu, co oznacza, że Kurwsi poszli jeszcze dalej w klejeniu swoich połamańców. Na moje ucho jest w tym wszystkim nieco więcej hardcore’owej rzeźni, surrealistyczna stylistyka, jaką odznaczali się dotąd wzbogaciła się o złowieszcze syntezatorowe nuty rodem z krautrocka, które spokojnie mogłyby stanowić podkład do filmów z lat 80. poświęconych życiu jednokomórkowców, jednak wszystko, co stałe w ich muzyce nie zmieniło wcale stanu skupienia – nadal mamy do czynienia ze sporą dawką gitarowo-perkusyjnego motorycznego łomotu – twardej i szarpanej rytmiki. Z pewnością The Kurws to projekt koncepcyjnie spójny i bezkompromisowy, co tylko potwierdzają wypowiedzi członków grupy.
Podstawę stanowią dla nas nagrania na setkę. Nie traktujemy ich jak formy do odlewu, którą rzeźbiarz odrywa od dzieła właściwego. Nie pozbywamy się po kolei ścieżek instrumentów i nie nagrywamy ich na nowo. Dążymy do najlepszego (niekoniecznie najbardziej precyzyjnego) wykonania wszystkich instrumentów na raz, a późniejsze zabiegi produkcyjne są podyktowane względami artystycznymi, nie technicznymi. Unikamy pogłosów jako kamuflażu i pogłębiacza brzmienia. Ma być surowo, ale kolorowo. Lubimy swoje brzmienie z salki prób i się go nie wstydzimy.
„Weltgeist”
(Wszystko co stałe rozpływa się w powietrzu, 2014 Gustaff Records)
Kawałek oparty praktycznie w całości na dwóch riffach, które słychać na początku, zaraz po wstępie. Ten wprowadzony przez gitarę powstał w kretyńsko przypadkowy sposób. Hubert struna po strunie sprawdzał strój. W tym czasie grała „sekcja”. Moment przetrwał w nienaruszonej postaci. Po tym, jak gitary zamieniają się riffami, rozpoczyna się barbarzyńska zabawa długością taktu. Decyzję o skróceniach bądź wydłużeniach są chwilami tak karkołomne, że ocierają się o nieudolność i rytmiczną ignorancję. To bardzo dobrze, gdyż ryzyko katastrofy wprowadza trochę życia. A jednak i tutaj jest pewien porządek. To co zepsuje Kuba, stara się naprostować Dawid. Poza tym takty wpierw robią się coraz krótsze, a dopiero potem coraz dłuższe. Można to sobie narysować i będzie wyglądało jak wąż, który połknął słonia.
Dalsza część utworu to stopniowe staczanie się w dyletancki metal. Bez pastiszowej przeginki, za to ze szczerą radością wyważania otwartych drzwi, brniemy w blasty. Bałkańskie w zamiarze, sparafrazowanie slayerowatego riffu na instrumenty dęte rozwinęło się w formę – jak to ujął Piotrek – wagnerowską. To zasługa wykonawców – Maurycego Idzikowskiego i Tomasza Dudy – oraz samego Piotrka, który skomponował, zorganizował i zrealizował całą sytuację overdubbingu w tym utworze.
Wersję studyjną wieńczy miniatura na szury i szmery rejestratora dźwięku, uruchomionego nieopatrznie w kieszeni Huberta.
„Tasiemiec Niejadek”
(Wszystko co stałe rozpływa się w powietrzu, 2014 Gustaff Records)
Blues to trudny przeciwnik. Captain Beefheart przełamał jego równomierne metrum, ale samego bluesa kochał. DNA bluesa dekonstruowali biorąc na warsztat pojedyncze jego elementy, ale do śmierci bluesa ostatecznie nie doprowadzili. U nas od zawsze silne było tarcie miedzy bluesofilią i bluesofobią. Drugi przewodni riff z „Tasiemca Niejadka” niebezpiecznie z bluesem romansuje.
W tym samym fragmencie posługujemy się wypracowaną metodą improwizacji w oparciu o skomponowane frazy (można by to przyrównać do improwizowania kontrolerem MIDI, zmapowanym na uruchomianie konkretnych sampli) – która daje tyle poczucia swobody, co kontroli nad impro-magmą.
Metoda ta zazwyczaj sprowadza się do czegoś w rodzaju uprzejmej rozmowy, tyle że w tym przypadku rozmówcy wiedzą jakie zdania padną, nie wiedząc jednak w jakiej kolejności. Pojawiają się też spontaniczne dygresje i drobne przekrzykiwania.
Natomiast w pierwszym riffie aranżacja gitar powstawała pod perkusję, która zdecydowanie prowadzi tę część utworu. Nigdy wcześniej nie zdarzało nam się zmieniać linii basu już na etapie zamkniętej kompozycji.
„Leo Taxil”
(Wszystko co stałe rozpływa się w powietrzu, 2014 Gustaff Records)
W 2011 roku mieliśmy zaszczyt wystąpić w Grenoble przed bardzo szczególnym lokalnym zespołem Taulard. Czwórka sympatycznych chłopaków z pietyzmem rodem ze szkoły muzycznej drugiego stopnia, próbująca swoich sił w bardzo melodyjnym, zharmonizowanym na piątkę post-punku. O Taulardzie rozpisywaliśmy się już w podsumowaniu roku 2011, więc tym razem krótko o inspiracji. Frankofońskie zespoły – nie tylko punkowe – mają specyficzną energię. Czy to u Belgów (Rene Biname) czy u Szwajcarów (Debile Menthol), czy też Francuzów (Etron Fou Leloublan), można odnaleźć podobną lekkość ekspresji, która bardzo łatwo potrafi stoczyć się w wiochę (np. w połączeniu z toporną rockową gitarą na pełnym fuzzie). A jednak niektórym się udaje. Chcieliśmy, aby i nam się udało. Całe szczęście kawałek poszedł swoim torem. Podobnie jak niegdyś Lech Wałęsa, niespodziewanie forma piosenki bez tekstu zainfekowana została otwartą improwizacją – i nadal nie przestaje się otwierać.
Produkcyjnie wersja studyjna jest bardzo wierna koncertowej, jedynym wyjątkiem jest udział pewnego elektronicznego wynalazku. Kolega zrobił metronom wystukujący równomiernie abstrakcyjne prędkości. Niezbyt przydatny jako metronom – bardzo urokliwy jako instrument.
„Strefa Euro”
(Wszystko co stałe rozpływa się w powietrzu, 2014 Gustaff Records)
Z tego, że to reggae zdaliśmy sobie sprawę dosyć późno. Na początku bardziej byliśmy skoncentrowani na głupkowatym rockowym riffie. Zapowiadał się bardzo rockowy kawałek, a ostatecznie zdominował go… dub. W związku z tym wchodząc do reżyserki, wiedzieliśmy już, że w „Strefie” będziemy mogli sobie pofolgować z produkcją. Wbrew pozorom większość kosmicznych dźwięków to nieprzetworzona w studiu gitara. Syntezator tworzy tu bardziej faktury, tła, imitując przemysłowe brzmienia, które pierwotnie mieliśmy wprowadzić za pomocą sampli.
W środku utworu, kiedy w gitarze pęka struna, wykorzystaliśmy wykonanie Ody do radości na rozstrojonym fortepianie. Na tym samym fortepianie Piotrek zagrał również Etiudę rewolucyjną i mieliśmy dylemat które nagranie wybrać. Przez wzgląd na czytelność przekazu stanęło na Beethovenie.
„Zła Bajka”
(Wszystko co stałe rozpływa się w powietrzu, 2014 Gustaff Records)
Nie jest prawdą, że podprowadziliśmy ten riff Pustostanom. Po prawdzie kawałek ten, w wersji zbliżonej do tej Pustaków, funkcjonował przez moment w repertuarze Kurwsów. Nie doczekał się wymarzonej aranżacji końcówki na flety, bo Pustaki po piosenkowemu przejęły jego trzon. Dopiero przy okazji nagrywki drugiej płyty partytura instrumentów dętych wreszcie, w bólach została ukończona. To drugi kawałek w historii Kurwsów, który powstał wpierw na papierze (pierwszym była repryza Ani lepiej, ani gorzej). Formuła była bardzo sztywna i nienaturalna dla nas, gdyż wpierw rejestrowaliśmy akompaniament – w którym nie za wiele się działo, a w dodatku Dawid stukał do cyfrowego bitu na słuchawkach – co jeszcze bardziej oziębia – a potem nagraliśmy parę wersji solówek perkusji i perkusjonaliów – do akompaniamentu cyfrowych flecików. Zaś rejestracja prawdziwego duetu na flet poprzeczny i klarnet B miała miejsce dopiero na osobnej, kameralnej sesji z Oskarem i Ewą. Field-recordingowy finał jest właściwie autorskim dziełem Piotrka, który zmiksował w nim dwie solówki Dawida – tą studyjną, oraz leśne postukiwania na kłodach podczas wycieczki gdzieś w Górach Suchych. To chyba najbardziej produkcyjna sytuacja jak dotąd.
Co państwo na to?