Titanic Sea Moon: siła słabych
Zacznijmy od tego, że poniższy tekst przeleżał w szufladzie odrobinę zbyt długo. Na naszą obronę niech działa fakt, że Titanic Sea Moon funkcjonują poza liniowo rozumianym czasem i nie robią sobie nic z jego upływu. Muzycy w wiekach średnich związani z grupami Ewa Braun, Guernica Y Luno, Wszystkie Wschody Słońca – czyli spory kawałek polskiego poszukującego undergroundu – dalej lubią noise, krautrock i tradycyjnie pojmowany post-rock, pracują na obrzeżach i pozostają wierni restrykcyjnej kontroli jakości. Wydany jeszcze w 2020 „Exit no. 2020” to płyta pozbawiona metryki, na tyle odrębna i niezwiązana z aktualnymi trendami, że nigdy się nie przeterminuje, ale prawdopodobnie również nigdy na trwale nie opuści swojej niszy. Wady i zalety żelaznej konsekwencji to temat na inną rozmowę, tymczasem zapraszamy za kulisy „Exit no. 2020”, oprowadza cały zespół.
Wanda
Darek, perkusista, mocno obsłuchany jest w rytmach z krajów afrykańskich i azjatyckich. Zainspirował się nimi i przyniósł na próbę taką figurę rytmiczną, w podziale nieparzystym. Potem poszło już szybko, a nawet bardzo szybko. To na tyle pojemny groove, że daje nam duże pole do popisu i prawie nieograniczone możliwości kształtowania ostatecznej wersji tego kawałka. Raz na koncertach gramy go jako wolny czad, ostrą mroczną strukturę, na innych ma bardziej refleksyjną naturę, psychodeliczny sznyt i aż zachęca do rozproszenia się w przestrzeni. W wersji na płycie Piter swoimi gitarami nadał jej jeszcze innych ryt. Jaki? Posłuchajcie. Utwór ma na imię „Wanda” – taki, bo powstał na cześć Wandy Warskiej, jazzowej warszawskiej wokalistki. Ona zmarła dokładnie w ten dzień, w którym nagrywaliśmy go na płytę. Dopadła nas ta informacja w trakcie sesji na „Exit nr 2020”, a że szanowaliśmy ją za dokonania z lat 60. i początku 70. XX wieku to szybka decyzja, by tak się utwór nazywał. Najczęściej ląduje na samym końcu setlisty, to znaczy gramy go na końcu naszych koncertów. Wtedy się najbardziej sprawdza.(Rafał Szymański)
Muszelka
Jest to chyba najwcześniejszy z naszych utworów. Powstał ze swobodnej 20-30 minutowej improwizacji, wtedy jeszcze bez grooviastego basu Rafała. Był delikatny w formie. Darek zagrał dużo cichsze bębny, ze swoim charakterystycznym drive’em, na blaszce zwanej ride, w połączeniu z sekwencją stopy i werbla. Frazowanie było długie, nieoczywiste i wywodziło się z niepokojącego loop’a gitarowego… Tamta atmosfera jest w tym utworze wyczuwalna do dziś, choć, jak to z naszym graniem czasem bywa, wszystko nabrało agresywniejszego charakteru. Początkowo, muzycznie, był on bliżej jazz’u w rodzaju „Ta Trzecia”. Tekst tej pieśni jest jak zwykle krótki i traktuje o rozczarowaniu podmiotu lirycznego. Jak to w piosenkach miłosnych – nie jest dobrze… (Piotr Sulik)
Zakochana autostrada
To ostatnia z piosenek, jakie powstały przed nagraniem płyty, i każde jej wykonanie było jeszcze dla nas niespodzianką. Partia perkusji, od której się zaczęło, miała za zadanie dezorientować słuchaczy, a w pierwszej kolejności nas samych: na „raz”, czyli wtedy, gdy powinien zabrzmieć mocny akcent, zamiast przywalenia z całej siły odzywają się niepozorne dzwonki. W kółko, przez cały utwór. I to one, a nie mocarne bębny, dyktują zasady. Siła słabych. Do samego końca nie wiedzieliśmy, kto i co miałby tam zaśpiewać; w końcu zaśpiewało dziecko, które samo o tym nie wiedziało. A całą piosenkę miał u nas zamówić do filmu David Lynch, ale też o tym nie wiedział (Dariusz Dudziński)
Co państwo na to?