
Nathalie And The Loners: Waniliowo-musztardowa magma
Od premiery „On Being Sane (In Insane Places)”, drugiego albumu dowodzonego przez Natalię Fiedorczuk – Nathalie And The Loners minęły trzy lata. Jak na współczesne realia totalnej muzycznej nadprodukcji to chyba całkiem sporo. Z drugiej strony upływ czasu zupełnie nie szkodzi tym introwertycznym, skromnie zaaranżowanym, zgrabniutkim piosenkom. Tak się szczęśliwie składa, że już 12 marca Nathalie And The Loners wystąpi w stołecznym DZIKu, a to doskonała wymówka by wypytać mocno skupioną na macierzyńskich obowiązkach Natalię, o szczegóły procesu twórczego.
„Nerwowy Potwór / Nervous Monster”
(On Being Sane (In Insane Places), 2012 Antena Krzyku)
Zasadniczo w procesie twórczym nie fiksuję się na określonym stylu, na przykład na elektropopie, czy szugejzie, albo folku. Dlatego też mam duży problem z klasyfikacjami. Jak mam pomysł na piosenkę, to próbuję opowiedzieć pewien nastrój. Do moich nastrojów pasuje i bossanova, i southernrockowe słoneczko, i obciachowy werbel na długim pogłosie, który akurat można usłyszeć w potworze.
Historia jest taka, że jest sobie toksyczny związek, w którym ani wte ani wewte. Podmiot liryczny zdaje sobie doskonale sprawę, że nic z tego, ale perspektywa zakończenia tego klinczu jest jeszcze gorsza niż tkwienie w nim. No i wtedy przychodzi taka refleksja, że w tym związku podmiot nagle doznaje wglądu: kiedy jestem z tą osobą, to robię się najgorsza, najgorsza, jaka mogłabym być, nerwowa, nieprzewidywalna, sfrustrowana. Nerwowy potwór. I to jest impuls, żeby coś z tym zrobić. A sama piosenka jest takim stanem poprzedzającym ten wgląd, magmę taką waniliowo-musztardową.
„Emily, At Dawn”
(On Being Sane (In Insane Places), 2012 Antena Krzyku)
No taki straszny to utwór, ale chyba najlepiej oddaje on to, jaki klimat w muzyce mnie interesuje. Rozwleczony, brudny, punkowy i sprzężony. I w tym wszystkim ładna melodia i wysoki czysty głosik. Kafle szpitalne, jakieś łóżko z metalu, te sprawy. Ciekawostką jest to, że piosenka powstała na zamówienie, konkretnie do filmu promującego taką niezależną projektantkę mody, Martynę Czerwińską. I zrobiłam ten numer w trzy godziny, okazał się takim strzałem, że w zasadzie w niezmienionej formie znalazł się na płycie: doszła gitara Tomka Śliwki i wiolonczela Karoliny Rec. To mi dało do myślenia, że jednak nie doceniamy roli motywacji zewnętrznej: zostałam poproszona o utwór, a nie zrobiłam, jakby się mogło wydawać, jakiejś kichy. Takie stwierdzenie, że motywacja płynie wyłącznie z wewnątrz to jednak trochę szkodliwy mit. Liczy się proces, to jak w niego wejdziesz ma mniejsze znaczenie.
„Daria”
(On Being Sane (In Insane Places), 2012 Antena Krzyku)
Obecnie ten utwór, ze zmienionym imieniem tytułowym – na „Marianne” został użyty w filmie dokumentalnym Karoliny Bielawskiej pt. „Mów mi Marianna”. Piosenka jest o kobiecie, takiej rozświetlonej, która kroczy jakimś korytarzem, odbywa podróż, która staje się najważniejszą transgresją w jej życiu, i cały świat, cała przyroda jej kibicuje. O tym jest piosenka, a film Karoliny jest też o tym: o stawaniu się sobą, o kroczeniu określoną ścieżką bez wahania, pięknie i wspaniale, bez względu na cenę, jaką taka decyzja jest okupiona. I ta piosenka znalazła się w filmie doskonale, jakby były dla siebie stworzone.

(obrazek: Olga Wróbel)
Co państwo na to?