Bad Light District: Duchy, potwory i monstra
Kolejny raz udało nam się nie zostać mistrzami aktualności (oraz królami świata, ale o tym przy innej okazji). Album „Science Of Dreams”, trzecie wydawnictwo w dorobku krakowskiego Bad Light District, ukazał się nakładem Music Is The Weapon w grudniu zeszłego roku, my zaś na okoliczność tego działu przepytaliśmy zespół zupełnie niedawno.
Jeśli chodzi o podstawowy pakiet faktograficzny powinniście wiedzieć, że jest to solowy projekt perkusisty New York Crasnals Michała Smolickiego, który dopiero na opowiadanym poniżej albumie stał się regularnym, wieloskładnikowym zespołem. Wybrany na singiel, dość wartki i tańczący na smutno „Table Leg” to dyskretna zmyłka. Całość „Science Of Dreams” operuje zdecydowanie wolniejszymi tempami, kolejne dźwięki zachowują od siebie sporą odległość, muzycy zdradzają wyraźną tendencję do zapętleń na powoli pęczniejących motywach, a monotonny w dobrym sensie tego słowa wokal może przywodzić na myśl nie mniej ni więcej tylko Pink Floyd we własnej osobie (a nawet osobach). A to wszystko w ramach szeroko pojętego indie rocka. Piosenki opowiedzieli: Michał Smolicki, Łukasz Lembas i Maciej Kozłowski, niekoniecznie w tej kolejności
„El Pato”
(Science Of Dreams, 2014 Music Is The Weapon)
Jeden z najmłodszych utworów na płycie „Science Of Dreams”, a to pewnie dlatego, że długo nie mogliśmy go ugryźć, choć szkic miał już parę miesięcy i swoje odleżał w szufladzie. Roboczo nosił tytuł „Srogość”. W styczniu ubiegłego roku dołączył do nas Maciek Kozłowski i był to moment przełomowy dla tej kompozycji. W ogóle zaczęliśmy nieco inaczej patrzeć na nasze utwory – skoro jest nas już piątka to może lepiej nie dokładać a wyrzucić trochę dźwięków. I właśnie to podejście uratowało „El Pato” – zostały smugi gitarowe zawieszone na srogiej konstrukcji basowo-perkusyjnej. I świrujący w tle klawisz. Wtedy dopiero udało się osadzić finalny tekst, opowiadający o obłąkaniu religijnym. Grupa małolatów mistyfikuje objawienie maryjne w małej wiosce El Pato, naśmiewając się z pobożnej dziewczyny. Zabawa kończy się tragicznie, w amoku gubi ona bowiem drogę do domu i umiera z wycieńczenia na prerii. Wyrostkom nie uchodzi to jednak na sucho, gdyż po paru dniach jej duch wraca w ich snach i pocałunkiem przekazuje obłąkanie, z którym będą musieli teraz żyć.
W sumie dziwny i wyjątkowy tekst jak na Bad Light District. Inspirujące były z pewnością warunki w jakich rejestrowaliśmy album – podkrakowskie Owczary otoczone tajemniczymi lasami, po których włóczyliśmy się nocami po nagraniach obserwując potwory i monstra. Albo procesje na ciasnych sycylijskich uliczkach, jakie mieliśmy okazje widzieć podczas wypoczynku zaraz po ukończeniu nagrań (takie zespołowe wakacje).Historię pięknie ubrał w słowa Jacek Smolicki, który ma duży songwriterski talent. „El Pato” (jak i cała płyta) rejestrowana była na żywo w live-roomie Prusiewicz Sound Studio. Wymogi takiego sposobu nagrań są oczywiście znacznie większe niż przy klasyczne nagrywaniu ślad po śladzie, ale gra jest warta świeczki – organiczność i płynność kompozycji oraz koncertowy poziom energii. Utwór ten z pewnością nakreśla ideały kompozycyjne i brzmieniowe, w jakich aktualnie Bad Light District ma zamiar się obracać – mniej dźwięków, ale za to lepiej osadzonych.
„Spiritual Machines”
(Science Of Dreams, 2014 Music Is The Weapon)
„Spiritual Machines” to przykład na to, że recykling przynosi czasem lepsze efekty, niż pierwotne pomysły. Główny motyw basowy pochodzi z kawałka, który powstał niedługo po nagraniu „Nothing Serious” – naszej poprzedniej płyty. Wspomniana fraza, wyciągnięta z jakiegoś fragmentu pierwotnie brzmiała jednak zupełnie inaczej. Na początku procesu dekonstrukcji została maksymalnie zwolniona, później została jeszcze odcedzona z kilku dźwięków, a na koniec zagrana od tyłu. W międzyczasie pojawiło się jeszcze dość nietypowe dla basu brzmienie, które momentami przypomina dźwięk rozklekotanego pianina. Jak się później okazało, był to klucz do stworzenia zupełnie innego utworu, więc zabawa zaczęła się na nowo.
Kolejne dźwięki dochodziły powoli, a my coraz bardziej wpadaliśmy w sidła transu, który sami sobie zgotowaliśmy. Później jednak, jak to w transie czy w amoku bywa – sprawy potoczyły się dość niespodziewanie. W momencie coraz większego zastępowania dźwięków ciszą, kilka uderzeń w struny Maćka Kozłowskiego i perkusji Maćka Pietrzyka wprawiło nas we wspomniany amok. Okazało się, że muzycznie odjechaliśmy w zupełnie inne miejsce. Całe szczęście, że mieliśmy za to włączony rejestrator, więc nic nam nie umknęło. Tym większa radocha była, gdy okazało się, że te szczególne wibracje dają się odtworzyć. Pewnie gdyby nie ten moment szaleństwa kawałek wyglądałby dzisiaj zupełnie inaczej. Zwłaszcza, że dotychczas nie byliśmy przyzwyczajeni do tworzenia takich blisko dziewięciominutowych kolosów. Ba, nawet na koncertach niektórzy odbierali ten kawałek jako dwa osobne utwory. A tu psikus. Atak od tyłu. Jeden kawałek.
„Yesterday’s Snow”
(Science Of Dreams, 2014 Music Is The Weapon)
To wyjątek na tej płycie. Michał przyniósł praktycznie gotowy numer. Teraz sami byśmy go nie poznali w tej pierwotnej wersji, bo zmienił się diametralnie, nawet kilka razy, głównie brzmieniowo. Pierwotnie myśleliśmy, że całość określi ten monotonny pochód trzech akordów. Bas unisono z gitarą. I ten wokal, który pomija fazę zwrotki i właściwie jest od razu refrenem. Pierwotnie przez to, że Michał zarejestrował niemal kompletny pomysł w domu, miał on taką lekko hip-hopową rytmikę, tak się często dzieje, kiedy klecisz coś na komputerze i chcesz podbić dynamikę. Po prostu wywijasz stopą wte i wewte. Maciek, nasz perkusista, najpierw przerobił rytm na swoją modłę, równie rozbudowaną i ostatecznie po półroczu prób z lekkim rozżaleniem się go pozbył w ostatnim dniu nagrania. To był zresztą chyba ostatni utwór podczas sesji nagraniowej. Finalnie zagrał go wyjątkowo prosto.
Może nie jest to najlepszy kawałek na płycie, ale to dobry przykład na to jak czasami drobne detale definiują ostateczny charakter utworu. Drugiego życia nabrał na kilka dni przed nagraniem, kiedy Michał testował nowy piec. Do tej pory grał na tranzystorze, który pamiętał jeszcze czasy New York Crasnals. Ten piec nie miał jakiegoś szczególnego charakteru, stabilna trójka na szynach i duże gabaryty. Po przesiadce na lampowe combo gość kompletnie odleciał na punkcie sprzężeń, które w połączeniu z dyskretnym klawiszem – który przypomina trochę ścieżkę dźwiękową do jakiejś melancholijnej produkcji filmowej – stworzyły zupełnie inną przestrzeń. Na początku patrzył na nas z lekkim niedowierzaniem kiedy pohukiwaliśmy jak małpy na te jego sprzęgi. To jest taka typowa sytuacja na próbach. Ktoś odkrywa jakieś nowe dźwięki, a reszcie się to zaczyna podobać, więc wszyscy wyją jak zwierzyna w zoo. Ten wspomniany wcześniej przestrzenny efekt wzmocnił się jeszcze kiedy Michał poluzował sobie przy nagraniu wokalu i dorzucił kilka nieplanowanych zaśpiewów.
To nie jest typowy numer, który kapele kochają grać. Jest leniwy i właściwie nie buduje napięcia i wymaga żelaznej dyscypliny. Na tej płycie ma natomiast trochę taką funkcję – idąc dalej za filmowym skojarzeniem – jak napisy otwierające film. Trudno sobie wyobrazić ludzi którzy dla tych pierwszych minut decydują się na obejrzenie danego obrazu. Natomiast umiejętne stworzenie klimatu na początku wprowadza cię w dobry nastrój zanim rozpocznie się prawdziwa akcja. W przypadku płyty Science Of Dreams prawdziwa akcja zaczyna się w ostatnim numerze, „Spiritual Machines”, dlatego pierwszy numer jest zatytułowany „Don’t Tell Me The Ending”. Uwielbiamy grać „Spiritual Machines” na koncertach, to nośny kawałek. Słuchacze też mają do niego jakąś miętę. Ale szczerze mówiąc, sami nie wiemy ile w sukcesie „Spiritual Machines” jest zasługi „Yesterday’s Snow”. Taki niepozorny a w sumie uroczy konferansjer z niego.
Co państwo na to?