Lingua Ignota – Sinner Get Ready
„Sinner Get Ready” Lingua Ignota to zapis okrucieństwa, jakie wykorzystujący swą pozycję konserwatywni liderzy amerykańskich społeczności czynią bezbronnym ofiarom.
Jestem doskonałym przykładem tego, że praca uzależnia. By zrelaksować się po długich godzinach zawodowego czytania i pisania, przerzucam się na słuchanie i pisanie. Działa to także w drugą stronę – niestety nie potrafię traktować muzyki wyłącznie jako zwyczajnej rozrywki, co sprawia, że łączy mi się ona w najróżniejszych kompozycjach z innymi wytworami kultury – pisarstwem, sztukami plastycznymi, filmem, filozofią. Tak rozumiana kultura osacza mnie i dopada w najdziwniejszych okolicznościach, w refleksji naukowej szukam swoistej melodii, zestrojenia ze światem, muzykę zaś traktuję jak równoprawną formę poznania, a nawet więcej – kreacji rzeczywistości. Jak widać, często się zapętlam.
„Sinner Get Ready” Lingua Ignota to zapis okrucieństwa, jakie wykorzystujący swą pozycję konserwatywni liderzy amerykańskich społeczności czynią bezbronnym ofiarom.
Interpretuję ten krążek ściśle post-antropocentrycznie jako muzykę ostatnich dni ludzkości, która w zapamiętała w nieopanowanej konsumpcji bogactw życiodajnej planety, sama pożarła w końcu siebie.
Błoto myli tropy: gdy już na dobre rozsiądziemy się w fotelu, oni wysyłają nas w mroczne i zimne przestrzenie skalistych gór, gdy już odetchniemy po tej wyprawie, znów czujemy przygniatający niepokój.
Zderzenie cywilizacji z naturą stanowi podglebie twórczości Mirta, łączącej precyzję i wykalkulowany chłód klasycznej elektroniki z cierpliwym i organicznym podejściem field-recordingu.
Łukasz Suchy działa niczym psychoanalityk, wydobywa wyparte odgłosy świata na zewnątrz, by wzbogacić nasze doświadczenie, przybliżyć nas do świata, którego nieprzebrane bogactwo omija nasze wątłe zmysły.
Jedni nie będą chcieli rozstać się z tą płytą przez długie miesiące, innym wyda się płaska, nieciekawa i jakoś wtórna (wobec debiutanckiego LP duetu).
Druga płyta amerykańskiej supergrupy – podobnie jak ludzkie ciało, zmagające się z biologiczną kruchością, o której, zauroczeni rozwojem techniki i osiągnięciami medycyny, chcieliśmy zapomnieć – składa się z wody.
Brytyjczycy wpadli na scenę z szeregiem singli i właściwie nie można przegapić żadnego – mieszają wszelkie gatunki: punk, psychodelię, zimną falę, jazz, krautrock, dorzucając do tego anarchiczny przekaz nie tylko w warstwie estetycznej, ale i politycznej.
Abul Mogard przygotowuje nas na spotkanie z czymś, co i tak nadejdzie, a może już tu jest, ale my – zaślepieni potęgą cywilizacji – próbujemy pominąć, zakłamać.
Black Mill to właściwie nigdy nie napisany archiwalny soundtrack do filmu powstałego jedynie w wyobraźni.
Sprawy zaszły tak daleko, że tworzenie muzyki bez nadawania jej powiązań ze światem zewnętrznym wydaje się w tym momencie zbyt błahe.
Czas pandemii nieubłaganie zmienia branżę festiwalową, mamy jednak nadzieję, że to tylko przystanek przed dobrym, które nadejdzie.
Czy w świecie artificial intelligence jest jeszcze miejsce na prawdziwy jazz?
Wykorzystajmy social distancing by przemyśleć to wszystko, co dotąd wydawało się nam właściwym sposobem życia.
Ta płyta to eksperyment narracyjny – próba zobrazowania „życia” dronów: strażników magazynów Amazona, komunijnych prezentów, niosących pomoc w górach lub śmierć na wojnie, naszych elektronicznych zabawek
Enchanted Hunters nagrali płytę o emocjach i wrażeniach, ale przepuszczonych przez to odrealnione sito, która połączyło pochodzącą z czasów PRL wrażliwość z nowymi kolorowymi stylami z Zachodu
Niepewność żal, i irytacja rządami Donalda Trumpa to podglebie wielu współcześnie wydanych albumów – Idles, Kim Gordon, Algiers, A Tribe Called Quest, Jim James.
Sample wypełniające kompozycje Buriala układają się w głębokie warstwy, nakładają na siebie, nie zawsze współbrzmią, tworząc skomplikowaną relację planów funkcjonujących niczym geologiczne poziomy naszej planety.
Algiers nie próżnują – jak dowiecie się z poniższego wywiadu, ostatnie lata były dla nich bardzo pracowite: adaptacja piosenek, które nie weszły na poprzedni album, mordercza trasa koncertowa, nagrywanie nowej płyty…
Rites of Fall, polski twórca elektroniki łączącej gęsty od morku ambient z syntezatorową rytmiką opowiada o swoich ulubionych kompozycjach.
Jest w tym sporo radykalnej matmy, trochę metafizycznego uniesienia, ale przede wszystkim bardzo dużo miejsca na nieposkromioną improwizację.
Po niemiłosiernie rzężącym „Atlasie” Mazut nagrał kolejny, jeszcze bardziej rzężący, trzaskający, motoryczny aż do bólu, album „Promień”.
Kedr Livanskiy stanowi nieodrodne dziecko lat 90. – dosłownie, bo urodziła się dokładnie w 1990 roku, jak i w przenośni – lata 90. stanowią rezerwuar wszelkich sensów muzycznych, którymi przesiąknięta jest jej twórczość.
Kryzys klimatyczny, podejrzane eksperymenty z A.I., niepokojące ciążenie ustrojów demokracji w kierunku różnych form autorytaryzmu. Kompozyt – polski duet post-dubowy osiadły w Londynie – opowiada o „Hybridism”…
EABS, wrocławska ekipa pod kierownictwem Marka Pędziwiatra, łącząc jazzową energię ze słowiańskim duchem, w krótkim czasie dorobiła się miana „odnowicieli polskiego jazzu”.
Faten pisze muzykę do filmów o nadnaturalnych zjawiskach, zaginionych cywilizacjach i przybyszach z zaświatów (w innym wariancie z kosmosu), z tą różnicą jednak, że te filmy nigdy nie zostały nakręcone.
Lord Kesseli zatrzymuje nas gdzieś w mglistej epoce pomiędzy latami 80. a początkiem ostatniej dekady XX stulecia, w której gotycka estetyka nie kłóci się z tęsknymi partiami syntezatorów.
Czy David Bowie naprawdę istniał? Jeśli tak, to tylko jako kreacja artystyczna. Co jednak kryło się za kolejnymi maskami, które zakładał?
Jeśli zastanawiacie się co zrobić po tym jak nagracie już „znakomity debiut” i „pełną inspiracji i oryginalności drugą płytę”, to weźcie przykład z grupy Kamp!
NTS Sessions” to album niesamowicie zróżnicowany, coś w rodzaju podróży międzygwiezdnej, podczas której odwiedzamy planety pełne życia, jednak nie zawsze zdajemy sobie z tego sprawę, gdyż niektóre z jego form w niczym nie przypominają znanych nam istot opartych na węglu…
kIRk wydał właśnie swoją piątą płytę i choć nadal przytłacza nienaturalnie dusznym klimatem to nowy materiał zdaje się przynosić w twórczości tria subtelny powiew odrodzenia, lekki wietrzyk nadziei…
Dwóch najbardziej zapracowanych ludzi w polskiej muzyce dopięło swego! Udało im się połączyć siły, by nagrać długo zapowiadany album inspirowany klasyką niemego dokumentu „Nanuk z Północy”…
Hatti Vatti i Stefan Wesołowski dopięli swego – połączyli siły, by nagrać długo zapowiadany album inspirowany klasyką niemego dokumentu „Nanuk z Północy”.
Polish Jazz wrócił pełną parą i to w zupełnie nowej, balansującej na granicy nu jazzowej nostalgii i footworkowego ciężaru odsłonie.
Album „Synchronicity” duetu Kompozyt przepisujemy niniejszym każdemu cierpiącemu na internetową nerwicę i serialowe opętanie.
Garażowy (w tym przypadku chodzi bardziej o pokój z boazerią) charakter twórczości Mazuta splata się jednocześnie z znakomitym wyczuciem konwencji, zmysłem międzygatunkowego konesera.
Powolne, acz nieubłagane przeciągłe partie smyczków, upiorne głosy odbijające się od ścian opuszczonych biurowców, szmery i rzężenia w tle, to wszystko dziwnie dobrze wpisuje się w klimat, jaki ukochała współczesna elektronika.
Earth Trax porusza się gdzieś pomiędzy na poły uśpionym Ursynowem a tętniącym pijanym życiem piątkowego wieczoru Centrum Warszawy…
Jej muzyka ma w sobie coś jednocześnie futurystycznego i wiktoriańskiego, mieści się w opuszczonej przestrzeni przeszłej, niedoszłej przyszłości, która na zawsze utknęła w szufladce z napisem „retro”.
Thomas Moen Hermansen, tym razem proponuje krążek od pierwszych nut optymistyczny, cieplejszy, dość silnie odnoszący się do psychodelicznej klasyki lat 70…
Acronym – jeden z flagowych artystów Northern Electronics, poruszający się bezustannie pomiędzy bezkresnymi przestrzeniami fiordów a niepokojącą rytmiką szerokości równikowych…
Album Leguminy, mimo pozornie przystępnej stylistyki, to – moim zdaniem – dość przebiegle skrojona całość. Składa się z tak wielu warstw – biograficznych, kompozycyjnych, a także tak wielu inspiracji, że wszystko to zmieszane i wielokrotnie przetworzone daje efekt pewnego rodzaju niesamowitości…
Recenzja pierwszej długogrającej płyty duetu Bicep to właściwie kolejny odcinek cyklu „Wielki Powrót Elektroniki Lat 90.”!
Michał Jacaszek to niewątpliwie jeden z największych oryginałów na polskiej scenie elektronicznej. Muzyk porusza się gdzieś pomiędzy ambientem, z jego relaksacyjną monotonią i rozmytą astrukturalnością…
Mogwai to jedna z najbardziej konsekwentnych grup postrockowych. Właściwie od początku uważani za klasyków, do końca klasykami pozostaną.
Czegoś brakuje, być może bezkompromisowego eschatologicznego nerwu, który pozwalałby sądzić, że i tym razem Godspeed czuje „ducha czasów”.
Paradoksalnie sednem „Planetarium” nie jest opowieść o wszechświecie – jego złożoności czy pustce, ale raczej o jego wpływie na człowieka, egzystencjalnym wrzuceniu go w otchłań kosmosu…
Główne motywy, poprzez które Kanadyjczycy rozgrywają swoje dzieło to nienasycenie i nieumiarkowanie – dwie bolączki współczesnej galopującej konsumpcyjnej kultury.
Fake z dźwiękowych zakłóceń, sprzężeń i błędów komponuje całe sekwencje, wszystko u niego podniesione jest trochę zbyt wysoko, sprzęga się w kosmicznym unisono, które nie daje jednak poczucia spokoju i zdystansowania…
„Compassion” doskonale wpisuje się w moment historyczny, w którym wszyscy błądzimy gdzieś przygniatani z każdej strony przez coraz bardziej groteskowe i surrealistyczne wydarzenia – zarówno te geopolityczne, jak i te osobiste.
Kolejny krążek wypuszczony pod tym szyldem, choć nie proponuje niczego więcej niż świetny „PRO8L3M”, nadal przyprawia o gęsią skórkę.
Pierwsza solowa płyta wokalisty i producenta, którego znamy już dobrze z duetu Syny, nie rozczarowuje, ale też nie rzuca na kolana.
1988 ze znawstwem łączy postrapową stylistykę z syntezatorowym brzmieniem bliskim raz IDM-owi, innym razem zimnej fali.
„Tło” w tym przypadku Wesołowskiego jest czymś przejmującym, wyzyskanym do końca, niedającym prostego odprężenia, ale zmuszającym do pogrążenia się w nim.
Twórczość Stefana Wesołowskiego stanowi fenomen, który wydaje się konsekwentną aż do przesady realizacją idei „muzyki tła”.
Środek ciężkości muzyki Sohna wychylił się znacząco w stronę dubstepowych stylistyk – porusza się on jednak po całej skali obejmującej to zjawisko.
Nowa płyta Kanadyjczyków jest jak soundtrack do „modernistycznych” filmów sci-fi z lat 60.
W przypadku tak znanego kompozytora, mulitinstrumentalisty, producenta i arystokraty (niepotrzebne skreślić), nic nie jest dziwne – nawet pięćdziesięcioczterominutowa ambientalna suita, która podczas słuchania wydaje się nie mieć końca.
Ambitny zamiar artystyczny Maxa Coopera posiada dwie strony i koresponduje z dwoma ogromnymi tradycjami kultury.
Mam wrażenie, że muzyka Bilińskiego najlepiej sprawdza się grana na żywo – w plenerze lub w porządnej sali koncertowej, która jest w stanie „unieść” i wzmocnić syntetyczne, analogowe dźwięki jego instrumentów.
O rzeczonej dwunastocalówce zatytułowanej „Motion”, można naprawdę wiele napisać, gdyż jest to coś więcej niż „minialbum” – sześć kompozycji kryje zakres odniesień, którego nie powstydziłby się wytrawny gracz w stylu Daniela Lopatina.
Black Mountain decydują się na wprowadzenie przestrzeni, dodanie nieco bardziej rozbudowanego sztafażu środków muzycznych, a nawet nieoczywistej melodyjności. Zmiany, zmiany, zmiany… Ale bez zadyszki.
Na pewno przed „Helladą” siedzieliśmy w studiu Bartka i staraliśmy się zrobić najlepszą muzykę jaką mogliśmy. Miksowaliśmy „Melancholię” z sześć razy i myśleliśmy wciąż – o Boże, to jeszcze nie jest to.
Znajdziemy tu wszystkie znane już chwyty gatunkowe – kaskadowe, układające się w lejące struktury dźwięki syntezatorów, , przerytmizowane partie industrialnych dźwięków, czy też świetne, zapadające w ucho melodie.
Ktoś powie – Venetian Snares próbował już wszystkiego – samplował na potęgę tworząc słynne breakcore’owe połamańce, flirtował z modern classic nagrywając My Love is Bulldozer, łączył drum’n’bass ze smyczkami na Rossz Csillag Alatt Született. Wszystko mu wolno.
Pierwsza płyta Rebeki była z pewnością bardziej przebojowa, w tym sensie, choć tak silnie ufundowana na melancholijnej syntezatorowej nucie, żywsza i bardziej taneczna.
Pink Freud składając hołd klasyce idm ustanawiają ciąg ideowy od klasyki, przez jazzową awangardę, aż po dokonania największych mistrzów współczesnej elektroniki, którego reguły przewodniej nie należy upatrywać w stylistyce, w treści, ale w koncepcie, w formie.
Nowa płyta Slalomu przypomina trochę słynny krótki metraż Zbigniewa Rybczyńskiego Tango.
Są chwile, w których nawet niezbyt poważny serwis muzyczny musi zabrać głos w bardzo poważnej sprawie.
Syny są trochę jak ze znanego obrazu René Magritte’a „To nie jest fajka”. Chciałoby się rzec: to nie jest hip-hop…
GY!BE myli tropy, zaciera ślady – bawi się sensem, zarówno muzycznym, jak i estetycznym, posługując się symboliką, która ma nas zdezorientować, wprowadzić na manowce tajemnic, zagadek, podejrzanych znaków.
Sleaford Mods to także znakomici komentatorzy społeczni, choć trudno byłoby ich uznać za politycznych agitatorów – tematy społeczne, podają oni inaczej, w tekstach Williamsona jest coś przygniatającego i dobijającego, do tego stopnia, że słuchając ich zaczynamy dostrzegać metafizyczny sens beznadziei.
Słuchając „The Chopin Project” poruszamy się w po terenie muzycznym zarysowanym już na ostatnim albumie Arnaldsa – „For Now I Am Winter”, którego północne, krystaliczne, melancholijne brzmienie wydaje się określać kompozytora.
Nisennenmondai to muzyka dla szalonych matematyków i niezniszczalnych maszyn wojennych.
Trupa Trupa to naszym zdaniem jedna z najciekawszych grup rockowych w Polsce, która eksperymentuje z muzyką gitarową nie poprzez kolejne niestrawne brzmieniowe dziwolągi, ale przez koncepcyjną konsekwencję i umiejętne zabawy konwencjami – od psychodeliczno-kabaretowych brzmień lat 70. do cold wave.
Zacznę poważnie, bo temat niniejszej recenzji zobowiązuje. A zatem: Szanowni Państwo… Hmmm, może przesadziłem, jednak fakt jest faktem – recenzji […]
Marcin Ciupidro z niezrównaną precyzją buduje niesamowity nastrój odrealnienia.
Problem długości tekstów publikowanych w Internecie spędza ostatnio sen z oczu szanownego grona redaktorskiego serwisu musicNOW! Jedni mówią: zaufajmy odbiorcy, […]
Jak zapowiadałem, tak było. Powtórzę zatem raz jeszcze: organizatorzy tegorocznego festiwalu Sacrum Profanum przeszli samych siebie.
Nasze spotkanie miało miejsce pewnego gorącego dnia jeszcze w czasie wakacji. Ani temperatura, ani mrożona kawa, którą chłodziliśmy organizmy nie pasowały specjalnie do nastroju i ciężaru gatunkowego rozmowy.
Kurwsi poszli jeszcze dalej w klejeniu swoich połamańców. Na moje ucho jest w tym wszystkim nieco więcej hardcore’owej rzeźni.
W stajni Lado ABC dzikich koni cała chorągiew, jednak Slalom – kooperacja Bartłomieja Tycińskiego , Bartosza Webera i Huberta Zemlera – to zwierz wyjątkowy.
Moon Hoax ma w sobie zarówno coś z pustynnej psychodelii, na której zaraz wyląduje talerz obcych, jak i deszczowego popołudnia w domu, gdy świat za oknem wydaje się nieco rozmyty, nie tak przygniatający w swej istotności, jak w promieniach radosnego słońca, metafizycznie oddalony.
Boards Of Canada nie ulegają muzycznym modom, starają się działać poza czasem, jakby pochodzili nie z tej epoki, zawsze spóźnieni co najmniej o dekadę, paradoksalnie zawsze jednak awangardowi.
Wirtuozowskie opanowanie instrumentu, świetne zgranie z sekcją rytmiczną, oraz… no właśnie… coś bliskiego nabożnego skupienia artysty obcującego z dziełem.
Czy temperaturę wtorkowego występu T’ien Lai oraz duetu Jachna/Buhl w Pardon To Tu da się porównać do tej, jaka panowała tego wieczora na zewnątrz?
W muzyce Godspeed You! Black Emperor coś się zmieniło, może nawet uspokoiło, stało bardziej przewidywalne i spolegliwe. Nie dajmy się jednak zwieźć, „Allelujah! Don’t Bend! Ascend!”, zarówno w sensie estetycznym, jak i politycznym jest mocniejsza niż wszystkie nagrane dotąd płyty Kanadyjczyków.
Nikt jeszcze w ten sposób nie zajął się w tym kraju twórczością chłopaków z Manchesteru: pierwsza produkcja Heart & Soul składała się z kompozycji inspirowanych nieco odrealnionym, ciemnym klimatem piosenek Joy Division.
Muzyka Eugeniusza Rudnika od zawsze nosiła w sobie znamię poezji, więcej: to poezja w stanie czystym, poza literą, czasem nawet poza słowem.
Łukasz Pawlak to człowiek-instytucja. Jesteśmy przekonani, że to zdanie wyrwało się już nie raz, z niejednych ust i spod niejednego pióra. Grafik, muzyk, popularyzator zapomnianych artystów, a przede wszystkim wydawca muzyczny, o zacięciu pozytywisty niosącego kaganek kultury.
Nie ma żadnych wątpliwości, że These New Puritans, są pod przemożnym wpływem Saturna, melancholia i czarna żółć wypełniają ich twórczość od początku.
Na „Breslau” królują sample ciężkie, szybkie, urywane –breakbeat, drum’n’bass, jungle w samym środku wojennej zawieruchy.
Na wypadek gdyby ktoś zapadł w zimowy letarg, podpowiadamy hasło do wybudzenia – Rebeka. Świetne melodie, melancholijny chłodek i soczysta, bardzo aktualna produkcja.
Tym razem wszystko opiera się tu na ruchu, ekspresji, napięciu – jakby Tides From Nebula chcieli pokazać więcej niż na poprzednich albumach.
Trupa Trupa nagrała materiał nieco groteskowy, być może przygniatający ciężarem tematu, jakim jest śmierć, która wyziera przecież zza każdej nutki tego albumu, jednakże nie należy tego brać dosłownie – to takie puszczenie oczka do słuchacza, zabawa konwencją.
Purity Ring to w tłumaczeniu z angielskiego „pierścień cnoty”, noszony przez osoby, które podejmują decyzję o wstrzemięźliwości seksualnej; Shrines zaś to „sanktuaria”, „grobowce”, „miejsca kultu”. Mimo dość poważnej nazwy zespołu i tytułu, nie chodzi tu o jakąś wielką teologię – duet nie jest chyba zaangażowany w żadną z wielu działających w północnej Ameryce sekt, czy kościół któregoś z samozwańczych odnowicieli ducha. Bliżej im raczej do hipsterów, którzy szukając inspiracji, zabrnęli w miejsce, którego sami się chyba nie spodziewali.
Przechodząc przez bramę starej kamienicy na Pradze i błądząc po korytarzach i podwórkach nigdy nie wiesz co i kto czeka […]
Zdaje się, że niniejszy tekst to pierwsza polska, a na pewno jedna z niewielu w naszym kraju publikacji, poświęcona Ghostigital. To zadziwiające, bo to już trzecia płyta zespołu, a polskich wzmianek o tym projekcie… praktycznie nie ma.
Binulor to artysta „pogranicza” – przede wszystkim pogranicza surowego dźwięku i delikatnej, koronkowej kompozycji muzycznej.
Roman Rappak, wokalista i mózg Bretona opowiedział nam o koncepcyjnym podejściu do swojej twórczości, inspirujących problemach innych ludzi oraz pirackich kasetach sprzedawanych na Placu Konstytucji.
To niewątpliwie miłość – zakochałem się od pierwszego wejrzenia i długo dojrzewałem by zdradzić się z tym uczuciem w „pełnometrażowym” […]
DigitalSimplyWorld (DSW), artystę, którego muzykę tylko z pozoru łatwo umieścić w odmętach zakurzonych szuflad z minimalem i ambientem. Z pewnością ma on do powiedzenia o wiele więcej.
ETALABEL stanowi próbę zmierzenia się z muzyką generowaną przez odpryski rzeczywistości, gdzieś w kącikach naszej nieświadomości, konteksty szmerów, trzasków, lekkich pomruków i metalicznych rzężeń.
Niewątpliwie zajęło mi trochę czasu zanim „ugryzłem” Bionulora na serio i pozwoliłem sobie na napisanie tego tekstu. Do twórczości tego kalibru (i nie chodzi tu jedynie o niszowy charakter wydawnictwa, ale przede wszystkim jego przemyślany i przez to bardzo wymagający na poziomie koncepcyjnym charakter) trzeba niewątpliwie dojrzeć.
Bangeliz (Błażej Król, do niedawna grający w Kawałku Kulki, dziś w UL/KR), jest nieodrodnym synem tego groteskowego eksperymentu – właściwie nic tu nie gra: poważna eksperymentalna produkcja muzyczna podana niczym domowy mixtape robiony w starych dobrych czasach przez hip-hopowe dzieciaki w stylu DJ-a Niewidzialnej Ręki (kto słyszał, ten wie).
Zacznę wspomnieniem dotyczącym wieczoru 7 lipca 2006, które do dziś stawia na baczność owłosienie moich ramion, na plecach wywołuje zaś […]
Jeśli można stworzyć muzykę, która oddaje charakter blokowych osiedli, długich fabrycznych płotów, podmiejskiej kolejki i bezgranicznej szarości podwarszawskich suburbiów, które […]
Na wstępie małe wyznanie na przekór wszystkim malkontentom, którzy tęsknią do poprzedniej, indie-folkowej twarzy Sufjana Stevensa; nie będę czekał z […]
Czarno-białe zdjęcie z lat 50. Gdzieś przy trasie W–Z. Grupa chłopców schodzi w dół po stopniach. To oni – Legendarne Ząbki. A jednak nie, zespół powstanie dopiero w 1984 roku. Zdjęcie na okładce płyty, jak sami twierdzili, przedstawia ich schodzących po tych stopniach w czasie, gdy jeszcze ich tam nie było, w innym wcieleniu. Są tam, ale nie do końca.
o tym, co już napisano na temat Jazzpospolitej, po tych wszystkich entuzjastycznych recenzjach – peanach na temat świeżości, która w tak nieoczekiwany sposób wkroczyła na salony polish jazzu, po tych ostrożnych, ale w gruncie rzeczy pełnych zachwytu opiniach dziennikarzy muzycznych poczytnych (i mniej) gazet i portali, po zachwytach hipsterów wszelkiej maści (którzy oczywiście przed mainstreamowym graniem wieją gdzie pieprz rośnie), trudno napisać cokolwiek odkrywczego na temat pierwszego longplaya grupy, która już swą pierwszą EPką tak namieszała…
ISAM” to płyta skomponowana z drobnych, misternych brzmień, które co chwilę wybuchają paroksyzmami potężnego, jakby szorstkiego, porowatego i rozpryskującego się na tysiące cząstek basu
W licznych kulturach dwunastka jest symbolem doskonałości: dwanaście znaków zodiaku, dwunastu apostołów, dwanaście gwiazd we fladze Unii Europejskiej. Dwunastka prześladowała […]
Skromność oraz profesjonalizm – oto słowa, w których najprędzej można podsumować postać Michała Jacaszka, znakomitego eksperymentatora, a zarazem mistycznie i […]